W Kabah czeka lokalny przewodnik. Wygląda jak klasyczny meksykański kierowca ciężarówki, w dużych ciemnych okularach plus kapelusz – żywcem wyjęty z filmu „Konwój”. I tu rozpoczynamy wizytę w krainie jaskółek i iguan. Te pierwsze latają jak wariaty po świątyniach a te drugie wylegują się na słoneczku, ale tutaj to dopiero preludium. Świątynia nieźle zachowana, ładnie widać elementy rzeżbione i reliefy oraz … kawał roboty do wykonanania czyli wykopania.
Jedziemy dalej – do Uxmal. Tu powiało nowoczesnością i komecją ale na razie łagodnie. Są kołowrotki na wejściu i opaski na rękę. I już na początku wielka piramida Wróżbity (bo powstała w jedną noc) o zaokrąglonych bokach. Dalej Świątynia Mniszek i Pałac Gubernatora. Wszystko niesamowite, rozległe i zamieszkałe przez setki iguan, siedzących praktycznie zawsze gdiześ w zasięgu wzroku. Przy 10 stukam się w głowę i przestaje im robić zdjęcia – no chyba że są dwie w jednym miejscu ;). Cały kompleks chyba u mnie ma numer jeden. Mimo temperatury i spodziewanej awantury od żony ładuje się w czasie wolnym, na częściowo odsłoniętą Wielka Piramidę żeby zobaczyc że jeszcze tam coś jest i tam i tam. A tam tylko górka, pod którą kryje sie kolejna piramida. Trochę tego nabudowali a dodatkow to wszystko było kiedyś kolorowe. Nasza wyobraźnia sobie z tym nie radzi i bardzo żałujemy, że nie ma gdzieś symulacji jak to wygladał kilkaset lat temu. Upał jak diabli – dociągam do autokaru na autopilocie, na końcu jeszcze wyłapuje jak przewodnik prezentuje akustykę. Po klaśnięciu nie powraca tradycyjne echo tylko takie jakieś piśnięcie jakby ze środka, z czubka piramidy. Nieźle można było kołować głupi lud. Jutro wypróbujemy to w Chichen-Itza. Jeszcze jedna Iguana i jedziemy do Meridy.
Po drodze jeszcze obiadek: tradycyjnie pieczony kurczak – w liściach bananowca i zakopany w ziemi.
Szybka przeprawa do starego centrum z katedrą i ratuszem. Tradycyjne przeczekanie ulewy koło 17 i jeszcze w tubylczej knajpce napój z rewlecayjnego zdaniem przewodnika owocu guaja…cośtam. Podali toto z mlekiem, wypiliśmy, ale zachwytów nie było. Po drodze butelka wody w markecie, bo coś czuję że po kolacji to mnie znowu dreszcze dopadną i do hotelu.
Po kolacji Henryk przejmuje leczenie mojego niestabilnego organizmu. „Weźmiesz chłopie te dwa gripexy, a ten, ale koniecznie ten trzeci rano i bedziesz jak młody pelikan” No i miał rację. Żarłem jak głupi antybiotyk na zemstę Montezumy a tu sie okazuje że do zwykłe przeziębinie od klimy i picia zimnych napojów (a jakie mam niby pić?).