Dzien zaczyna sie od zwiedzania parku Museo La Venta w centrum miasta. Samo miasteczko zwiedzalibysmy wczoraj wieczorem gdyby nie wzgledy zdrowotne. Komary gryza jak opetane – we wszyskich dzunglach do tej pory nie byly takie zarloczne. Tu dla odmiany ogladamy kilkunastotonowe posagi Olmekow odkryte na tych terenach podczas roznych prac wydobywczych. Dodatkowa atrakcja jest maly zwierzyniec. Kolekcje zwierzakow uzupelniamy o koty w szczegolnosci o czarna pantere – kawal misia a nie kotka. Jest tez jaguar, pekari, jelonki no i tukan. Sliczny pozujacy do zdjecia jak ten w Tikalu, ale duzo blizej. Wygladal jak pluszak, ale sie ruszal 🙂 Krokodyle to juz nuda – widzielismy w koncu na wolnosci. Gwodz programu wynalezlismy sobie sami – przewodnik nie wiedzial ze monza wejsc do srodka do gigantycznej woliery z papugami, albatrosami, kaczkami pawiem pilnujacym wejscia – chyba byl kierownikiem tego interesu. Mysmy natomiast stanowili atrakcje dla miejscowej mlodziezy chodzacej wzrod ptakow – widocznie bylismy atrakcyjniejsi od papug.
Troche sie spoznilismy na spotkanie, ale milo bylo utrzec nosa naszej madrali 😉
Dalej jedziemy do Campeche, z dwugodzinna przerwa na plazowanie nad Zatoka Meksykanska. Piec minut przed wyjazdem leje – tym razem sie udalo. Natomiast jak zwiedzalismy Stare Miasto w Campeche to juz nie – kolejny raz ulewa na calego – przeczekalismy w katedrze obserwujac zakonczenie roku szkolnego. Dzieciaki oczywiscie w slicznych mundurkach.
Dotarliśmy do Zatoki Meksykańskiej. Już na horyzoncie, a raczej krawędzi mapy widać Cancun, czyli koniec naszej wyprawy. Ale przed nami jeszcze dużo wrażeń…