No i wszystko się pokiełbasiło. Dzień prawie że porażka. W wyniku dalszego ciągu kompresji zamiast od rana jechać do Jaipur zaliczyliśmy najpierw „Czerwony Fort” (wciąż obiekt strategiczny, ze stacjonującą jednostką, karabinami maszynowymi i kontrolą osobistą). Fort pochodzi z XVIII wieku i poza znaczeniem obronnym był siedzibą władzy (Maharadżdży?). Istotne jest to że tu pierwszy raz wciągnięto flagę indyjska i jest symbolem niepodległych Indii. Obiekty piękne – jak wszystkie w Indiach, wymagają odnowienia. A restauracja zabytków jakoś im gorzej idzie niż latanie w kosmos. Ale to co zostało wygląda i tak imponująco a w tym klimacie aż tak strasznie się nie rujnuje. Drugi zaliczony obiekt tego dnia to muzeum Idiry Gandhi. Muzeum zrobione w jej domu – z ogrodu wchodzi się prosto pod wielkie okna jej gabinetu w którym pracowała. Dużo Hindusów zwiedza to miejsce karnie stojąc w kilkudziesięcioosobowej kolejce. Najbardziej wstrząsającym elementem tego miejsca jest ścieżka (aktualnie przykryta kryształową taflą) na której Indira Gandhi postawiła ostatnie kroki przed śmiercią z rąk własnych ochroniarzy. Miejsce to jest pilnowane przez wartę honorową w postaci sympatycznego pana w nie mniej sympatycznym nakryciu głowy, z którym oczywiście wszyscy robią sobie zdjęcia (w załączeniu J). Wstrząsające były jeszcze resztki ubrania Radżifa – syna Indiry, który zginął z rąk zamachowców po założeniu mu wianuszka z kwiatów dociążonych granatami. Ta rodzina nie miała szczęścia do naturalnej śmierci.
Potem w drogę – głupie 200 km autostradą. He, He: to ma po dwa pasy w każdą stronę, ma pas zieleni po środku, ma niezłe opłaty na poziomie 1$ za km, ale ma też: samochody, słonie i wielbłądy jadące pod prąd, korki i swoisty styl jeżdżenia dowolnym pasem. Chcesz wyprzedzić – zatrąb – każdy większy samochód ma to napisane z tyłu i tak to działa. No więc już o 19 wpadliśmy do wypasionego hotelu w centrum Jaipur, kolacja, trochę pogadanie przy basenie i spać. Wypas hotelu polegający głównie na marmurach w każdym miejscu skończył się na… totalnym off-linie, czyli braku internetu, a na łażenie po nocach po ulicach Indii jeszcze za wcześnie.