Plany trochę się pozmieniały, ale po kolei….
„Czasem słońce czasem deszcz” – pozostajemy w klimacie Bollywood mimo że od dwóch godzin nic takiego w TV nie mogę znaleźć (jest za to Big Borother :P). Samolot A330 – wypasiony, telewizorki, filmiki, maile – jak lubimy od czasu wyprawy do Peru, ale rząd 57 – to ten ostatni, koło WC i z nawiewem klimy. A w nim my. Ale to w końcu tylko 6 godzin – daliśmy radę (tradycyjnie wsparci czerwonym winkiem). Przed samym Delhi dwie atrakcje. Pierwsza to grobowym głosem jąkająca się stewardesa przekazująca wieść o tym, że zgodnie z przepisami sanitarnymi Indii samolot musi zostać odkażony przez zagazowanie – no i późniejsza akcja dwójki obsługi paradującej z dwoma sprejami po samolocie – czad w dosłownym tego słowa znaczeniu. Wysterylizowani z robali podchodzimy do lądowania, a tu coś nie zagrało, brak zgody i… Wiecie jak wyglądał lądujący samolot który się rozmyślił? To my dodatkowo wiemy jak się czują pasażerowie takiego samolotu. Zaliczyliśmy świecę razem z nim. Drugie podejście po 10 minutach zakończyło się szczęśliwie. Potem sprawna wyjątkowo odprawa, pół godziny jazdy, meldunek w hotelu i spanie – całe dwie godziny!!!! Aha, miało być „czasem słońce” – otóż wg algorytmu pilota zostaliśmy wylosowani jako pierwsi do wyboru miejsca a autobusie, co zaowocowało gwarancją okna, braku koła pod d… i takie tam. Na tym dzień pierwszy można uznać za zakończony.