Pobudka o jakiejś morderczej 4:30. Bez śniadania jedziemy w pobliże Gangesu. Dalej pieszo przez ciemne, budzące się do życia Varanasi. Ludzie otwierają stragany, śpią na ulicach, myją się, ubierają się, jadą do pracy a my po ciemku slalomem między kupkami i ich autorkami dochodzimy do Gangesu. Wsiadamy na łódź i płyniemy w górę rzeki. Po drodze obserwujemy ghaty w których Hindusi dokonują porannego oczyszczenia. Co ciekawe, nawet się na nas nie wkurzają tylko śmieją się i machają, a na statystów dla turystów raczej nie wyglądają. Dopływamy do punktu zwrotnego – puszczamy świeczki na wodę i obserwujemy wschód słońca. Wracając widzimy kolejne ghaty, i stosy kremacyjne. Jest też krematorium elektryczne – dla biednych, finansowane przez państwo. Porządne spalenie wymaga drewna sandałowego i nie dla każdego jest dostępne. Woda wcale nie jest takim ściekiem jak się spodziewaliśmy, ani nie jest tak zanieczyszczona – nie wyglądała gorzej niż Usumasinta na granicy Meksyku i Gwatemali. Nie pływały żadne szczątki ludzkie czy zwierzęce – może trafiliśmy na posprzątany odcinek.
Wysiadamy i idziemy starym „miastem” do złotej świątyni. Wąskie uliczki – z dwa metry, właściwie obudowa rynsztoku, znowu budzący się ludzie, albo śpiący po bokach cali zawinięci- przygnębiające wrażenie. Zapach też niefiołkowy, czasem na środku byczek, czasem z tyłu facet grzeje na motorze, czasem mina poślizgowa. Brrr, takich Indii lepiej nie zapamiętywać, chodź tak też wyglądają. Do Świątyni Wiśwanatha dojście przez trzy kontrole osobiste, bo znowu jakiś porąbany cesarz wybudował dla przekory meczet i jest to idealne miejsce do zrobienia głośnego BUM. Doświadczeni – idziemy na lekko, gładko przechodzimy macanki, chodź teraz to kobiety były bardziej obmacane. Świątynia ma złotą kopułę (750 kg podarowane przez jakąś maharani) i… tyle widzimy, a nawet tylko kawałek, bo położona jest w kompleksie tych wąskich uliczek, a wejście tylko dla wyznawców hinduizmu (i tak dzisiaj będzie już do końca). Żeby nasze macanki nie poszły na marne, kupujemy płytę z jakąś muzyką na przydrożnym straganie. Jeszcze rzucamy okiem z z zewnątrz na jakieś inne świątynie, podziwiając przy okazji pobożność Hindusów i wracamy na śniadanie. Jest po 8 a my już musimy walnąć jaśka dla dezynfekcji po wizycie na starym „mieście”. Powoli wpadamy w alkoholizm w kraju w którym praktycznie jest prohibicja.
Tak pokrzepieni ruszamy do Sarnach – miejsca pierwszego kazania buddy, w którym stoi świątynia buddyjska. Mamy do kompletu kolejna religię – żeby nie było za łatwo. Wchodzimy na boso, ale za to można robić zdjęcia – 20 rupii płatnych do skarbonki. Malowidła wewnątrz obrazują historię Buddy od narodzin, poprzez medytację i dojrzewanie do oświecenia i powrót do ludzi po wymyśleniu jak tu wyrwać ludzi z pętli hinduskiej reinkarnacji, bo buddyzm i dżynizm to taki hinduski protestantyzm. Potem rzut okiem na muzeum archeologiczne, gdzie prezentowane są jakieś kawałki rzeźb z VI-X w – pewnie więcej można ich znaleźć w Londynie. Najważniejsza jest rzeźba z czterema lwami – godłem Indii, pochodząca kolumny pałacu Asioki, którego ruiny znajdują się nieopodal.
Dalsza część wycieczki to naciągactwo pospolite w postaci emporium brokatów. W Egipcie takie przybytki nazywały się jeszcze lepiej – Instytut 🙂 Kobiety szaleją, faceci popijają… tak, tak rum starego mnicha i trzymają się za portfele. Ale zanim stracimy pieniądze oglądamy pracę maszyn tkackich, na których (podobno) tkają te jedwabie przeplatane srebrno-złotymi nitkami. Maszyny działają ręcznie, zbudowane ze sznurków i drewna, ale wzór zapisany jest na kartach perforowanych p wygląda niesamowicie i niewiarygodnie ale podobno działa. Te mają kilkaset lat, ale są też starsze technologie – tysiącletnie podobno, gdzie cały wzór pamięta i ustawia jeden człowiek, a drugi tylko przekłada wrzeciono i ustawia kolory. Ta technologia wymiera wraz z kolejnymi mózgami – teraz zostało ich sześciu i już nikomu nie „ładują programu” – dwa pokolenia temu było ich 80. Zakupy kończymy burzliwymi targami, bo kupujemy coś czego wcale nie potrzebujemy, ale przynajmniej zostaje prawie przy naszej cenie i mam nowego „my frienda”.
Odpoczynek w hotelu na herbatę i uzupełnienie zapisków, niestety nie starcza już czasu na internet. O 17 ruszamy na obserwacje wieczornych zwyczajów okołogangesowych.
Przejazd taksówką przez miasto – walka kierowców i riksiarzy o przetrwane. Zostawiamy taksówki i orzed nami jakiś kilometr piechotą. Teraz my z wszystkimi walczymy o przetrwanie. Po jakiś 15 minutach prawie biegu slalomem docieramy do Gangesu. Tutaj już tłum tubylców i turystów czeka na uroczystość. Wsiadamy na łódź. Najpierw w górę rzeki – obserwujemy płonące stosy kremacyjne, jest już ciemno więc widok mocno i wyraźnie pozostaje w pamięci…
Dopływamy przed ołtarz nabożeństwa – uroczystość ma być w stronę wody, czyli baszą, ale tu już tłum łodzi. Na szczęście nasz łodziarz to jakiś ważny gość i po chwili przesiadamy się na kolejna pustą i podpływamy do loży dla VIPów czyli kilka metrów od brzegu. Sześciu braminów i stadko pomocników prowadzi uroczystość poświęcenia rzece ognia, dymu,… i tak nie wiem. Jest śpiew, jest dużo ognia i dymu. Fajnie to wygląda i warto było zobaczyć, szczególnie e okoliczności specyficzne. Przy okazji krótka autoszkoła robienia zdjęć w nocy. Wracamy tą samą drogą, ale już jakaś krótsza i wpadamy po 20 do hotelu na kolację.
Wysiadamy i idziemy starym „miastem” do złotej świątyni. Wąskie uliczki – z dwa metry, właściwie obudowa rynsztoku, znowu budzący się ludzie, albo śpiący po bokach cali zawinięci- przygnębiające wrażenie. Zapach też niefiołkowy, czasem na środku byczek, czasem z tyłu facet grzeje na motorze, czasem mina poślizgowa. Brrr, takich Indii lepiej nie zapamiętywać, chodź tak też wyglądają. Do Świątyni Wiśwanatha dojście przez trzy kontrole osobiste, bo znowu jakiś porąbany cesarz wybudował dla przekory meczet i jest to idealne miejsce do zrobienia głośnego BUM. Doświadczeni – idziemy na lekko, gładko przechodzimy macanki, chodź teraz to kobiety były bardziej obmacane. Świątynia ma złotą kopułę (750 kg podarowane przez jakąś maharani) i… tyle widzimy, a nawet tylko kawałek, bo położona jest w kompleksie tych wąskich uliczek, a wejście tylko dla wyznawców hinduizmu (i tak dzisiaj będzie już do końca). Żeby nasze macanki nie poszły na marne, kupujemy płytę z jakąś muzyką na przydrożnym straganie. Jeszcze rzucamy okiem z z zewnątrz na jakieś inne świątynie, podziwiając przy okazji pobożność Hindusów i wracamy na śniadanie. Jest po 8 a my już musimy walnąć jaśka dla dezynfekcji po wizycie na starym „mieście”. Powoli wpadamy w alkoholizm w kraju w którym praktycznie jest prohibicja.
Tak pokrzepieni ruszamy do Sarnach – miejsca pierwszego kazania buddy, w którym stoi świątynia buddyjska. Mamy do kompletu kolejna religię – żeby nie było za łatwo. Wchodzimy na boso, ale za to można robić zdjęcia – 20 rupii płatnych do skarbonki. Malowidła wewnątrz obrazują historię Buddy od narodzin, poprzez medytację i dojrzewanie do oświecenia i powrót do ludzi po wymyśleniu jak tu wyrwać ludzi z pętli hinduskiej reinkarnacji, bo buddyzm i dżynizm to taki hinduski protestantyzm. Potem rzut okiem na muzeum archeologiczne, gdzie prezentowane są jakieś kawałki rzeźb z VI-X w – pewnie więcej można ich znaleźć w Londynie. Najważniejsza jest rzeźba z czterema lwami – godłem Indii, pochodząca kolumny pałacu Asioki, którego ruiny znajdują się nieopodal.
Dalsza część wycieczki to naciągactwo pospolite w postaci emporium brokatów. W Egipcie takie przybytki nazywały się jeszcze lepiej – Instytut 🙂 Kobiety szaleją, faceci popijają… tak, tak rum starego mnicha i trzymają się za portfele. Ale zanim stracimy pieniądze oglądamy pracę maszyn tkackich, na których (podobno) tkają te jedwabie przeplatane srebrno-złotymi nitkami. Maszyny działają ręcznie, zbudowane ze sznurków i drewna, ale wzór zapisany jest na kartach perforowanych p wygląda niesamowicie i niewiarygodnie ale podobno działa. Te mają kilkaset lat, ale są też starsze technologie – tysiącletnie podobno, gdzie cały wzór pamięta i ustawia jeden człowiek, a drugi tylko przekłada wrzeciono i ustawia kolory. Ta technologia wymiera wraz z kolejnymi mózgami – teraz zostało ich sześciu i już nikomu nie „ładują programu” – dwa pokolenia temu było ich 80. Zakupy kończymy burzliwymi targami, bo kupujemy coś czego wcale nie potrzebujemy, ale przynajmniej zostaje prawie przy naszej cenie i mam nowego „my frienda”.
Odpoczynek w hotelu na herbatę i uzupełnienie zapisków, niestety nie starcza już czasu na internet. O 17 ruszamy na obserwacje wieczornych zwyczajów okołogangesowych.
Przejazd taksówką przez miasto – walka kierowców i riksiarzy o przetrwane. Zostawiamy taksówki i orzed nami jakiś kilometr piechotą. Teraz my z wszystkimi walczymy o przetrwanie. Po jakiś 15 minutach prawie biegu slalomem docieramy do Gangesu. Tutaj już tłum tubylców i turystów czeka na uroczystość. Wsiadamy na łódź. Najpierw w górę rzeki – obserwujemy płonące stosy kremacyjne, jest już ciemno więc widok mocno i wyraźnie pozostaje w pamięci…
Dopływamy przed ołtarz nabożeństwa – uroczystość ma być w stronę wody, czyli baszą, ale tu już tłum łodzi. Na szczęście nasz łodziarz to jakiś ważny gość i po chwili przesiadamy się na kolejna pustą i podpływamy do loży dla VIPów czyli kilka metrów od brzegu. Sześciu braminów i stadko pomocników prowadzi uroczystość poświęcenia rzece ognia, dymu,… i tak nie wiem. Jest śpiew, jest dużo ognia i dymu. Fajnie to wygląda i warto było zobaczyć, szczególnie e okoliczności specyficzne. Przy okazji krótka autoszkoła robienia zdjęć w nocy. Wracamy tą samą drogą, ale już jakaś krótsza i wpadamy po 20 do hotelu na kolację.