Dziś zwiedzanie okolic Katmandu – Bhaktapur. Najpierw świątynia Changunarayan – najstarsza w Nepalu. Dojazd do niej to niezła pielgrzymka, najpierw trafiamy na drogę w budowie, potem pniemy się tylko 200 metrów w górę po wiejskiej, wąskiej drodze – każda mijanka to kombinacja dwóch pomocników kierowców i jazda autobusu w dół na wstecznym. Zresztą na ten dzień zabrali nam duży autobus i dali dwa mniejsze więc jedziemy ciasno – po hindusku. Na szczycie obserwujemy tubylców ręcznie wyciągających na stalowych linach autobus z lasu, który „trochę” się obsunął (autokar – nie las). Po drodze totalne zatrzymanie w czasie – teren rolniczy, chyba ryż. Całe rodziny wychodzą zbierać i ręcznie młócić (ryżu chyba się nie młóci, może jednak zboże). Na każdej w miarę równej powierzchni suszy się ziarno, a kobiety przy pomocy wiatru odsiewają plewy od ziarna.Świątynia żywa, pełno hindusów, w tym wycieczki szkolne u których wzbudzamy totalna sensację i cheć pogadania po angielsku. Nasz nadworny showmen już po chwili otoczony jest wianuszkiem małolatów i muszę mu robić grupowe zdjęcie. Zostawiamy to urocze miejsce (nie piszę jak urocze bo i tak trzeb zobaczyć o na żywo) i w tumanach kurzu zjeżdżamy do miasta.
W mieście kolejne świątynie z XII-XV wieku w wersji pagodowe, z wieloma wielkimi zwierzakami na straży. Tu kręcili Małego Buddę. W sumie to mamy już dość, nawet zdjęć nie chce się robić, bo te wszystkie budowle są podobne. Tęsknimy za Pokhara i widokiem na Himalaje i wiemy, że czas już kończyć.
Wracamy do hotelu i padamy wykończeni. Niby wyspani, ale te trzy tygodnie i upał po woli wychodzi. Już dom na horyzoncie….
Po kolacji zakończonej oficjalnym pożegnaniem Adżu i rozdawaniem kasy (Czacza zaoszczędził na napiwkach i opłatach po 30$ – pierwszy raz coś takiego się zdarzyło! – szacun dla Pilota) idziemy na piwo. W naszych znajomych knajpkach brak miejsc lub… brak piwa lokalnego – tylko Carlsberg. No bez jaj, tutaj pije się Everest lub San Miguel. W końcu lądujemy w chińskie restauracji i popijamy nepalskie piwo i irlandzką kawę przy dźwiękach reagge, a stolik obok przypadkowi Polacy palą cziczę. I tak wygląda Katmandu – mało Nepalu, dużo Świata. No i na każdym kroku dilerzy haszu, zaczepiających tylko białych, z założeniem, że nic innego biały nie może robić tylko palić trawę – hasz, hasz, hasz.Marzena zasięga języka u trekingowców, może jednak nie wszystko stracone. Adżu jako lojalny pracownik Red Rose zostawia nam wizytówkę – może zorganizować nam trekking, prześle ofertę, tylko potrzeba z 10 osób – zbieramy chętnych :-)No i siedząc na tych chińskich poduszeczkach, głaskamy kota. Pierwszego domowego kota, który jest chętny do głaskania i kontaktu z człowiekiem. Jego ewentualne pchełki ignorujemy.Jutro przelot do Delhi, noclegi i wracamy. Żadnego zwiedzania, kasa się skończyła, zostały tylko flamastry dla dzieciaków, bo okazało się że Nepal jest dużo bogatszy od Indii. Może rozdamy przed hotelem.
TO JUŻ JEST KONIEC.
TO JUŻ JEST KONIEC.