Spokojne pakowanie i o 11 wyjazd na lotnisko i zaczyna się cyrk. Kontrola przy wejściu, prześwietlenie bagaży, nadanie bagaży, wypełnienie kart emigracyjnych, kontrola emigracyjna, czekanie 2 godziny na boarding, ale już po półtorej stajemy do kontroli bezpieczeństwa, bo kolejka ma ze 100 metrów – kolejne prześwietleni i macanki, ale podwójne dno mojego plecaka nie wzbudza żadnego zainteresowania, za to jakiemuś dzieciakowi zabierają piłkę.Koejne pół godziny czekania i po kontroli biletów wsiadamy do autobusu, dojeżdżamy do samolotu a tu przed schodami kolejna kontrola osobista, z kotarkami i grzebaniem po plecakach. Tu trafia się jakiś bystrzejszy koleś i zauważa dolną kieszeń, ale słowo foto rozwiązuje jego wątpliwości. Jeszcze przedarcie biletu i siadam na swoim miejscu. Uff – nie takie Katmandu chcemy pamiętać. Na szczęście po starcie wszelkie niedogodności zostają wynagrodzone. Z okien samolotu przez 20 minut piękna panorama Himalajów oświetlonych słońcem. I ten widok staramy się zapisać w pamięci pod hasłem Katmandu. Podczas lotu dostajemy jedynie małą wodę – dobrze że za resztki kasy wypiliśmy na lotnisku kawę. Przylot do Delhi, jakiegoś pustego i spokojnego (niedziela) traktujemy prawie jak powrót do domu, Po godzinie jazdy i walki w wąskich uliczkach lądujemy w naszym pierwszym hotelu Regent, gdzie czeka już wymarzona i wyburczana kolacja.
Po kolacji postanawiamy pójść miasto, mimo że pierwszego dnia wydawało nam się że jesteśmy w jakichś slumsach. Idziemy w piątkę i…nikt nas nie zaczepia. Po skręceniu w przecznice okazuje się że to dzielnica handlowa, i to taka lepsza, mimo późnej godziny – koło 20-21 pełno ludzi na ulicach, a my spokojnie niezauważeni idziemy przez miasto. Moęz to brak aparatów, może brak paniki w oczach, ale czujemy, że dojrzeliśmy do normalnego poruszania się po indyjskim mieście. Trafiamy nawet do jakiegoś lepszego sklepu odzieżowego, w którym laski w tłumie hindusek dokonują zakupów. Sprzedawca dobija nas propozycja założenia karty stałego klienta. Kawałek dalej zaczyna się jakiś inny rejon, bo dużo więcej Sichów (to ci w turbanach i z nożami), ale nie chcą nas mordować, ani brać jako zakładników. Wracamy, bo nikt nie ma adresu hotelu a GPS drzemie spokojnie w plecaku, więc poruszamy się na pamięć a parę zakrętów już było.
Indie nie są już takie straszne chodź zrozumieć ich się nie da.
Jutro rano wylot do Helsinek i na 18 powinniśmy być w Wawie, a co potem – wciąż nie wiadomo, zależy jak punktualnie dolecimy – może dotrzemy do domu jeszcze w poniedziałek.