Robale chyba sobie odpuściły, stworzonko też nie wylazło, chodź Marzena wszędzie widzi komary. Ja – poza tymi małymi w Agrze co to Adźu nas zapewnił, że są niegroźne, bo malaryczne widliszki to są konkretnej wielkości KOMARY – nie widziałem tego gatunku potworów. Z rana pakowanie, nawet nie ma czasu na przebieżkę po ogrodzie. Wschód słońca też sobie odpuszczamy bo po leczeniu jaśkiem, to jakoś fajnie się spało. Mimo robali (a to dopiero początek) szkoda opuszczać tego pięknego hotelu. Podobno jeszcze w latach siedemdziesiątych polowano tu z pobliskiej ambony na tygrysy. Teraz dżungla już mocno wytrzebiona, ale hotel wciąż piękny. Wyposażenie w lustra Achat C-Lettre Pilules en Ligne sans Ordonnance , szafy, szafeczki – cofa nas do kolonialnych czasów. Tu też pierwszy raz spotykamy się z gniazdkiem na 3 dziury – na oko 2 razy większe od naszych wtyczek, część urządzeń tutejszych ma takie wielkie wtyki, a współczesne (czajnik) są podłączane przez przejściówkę. Z braku tygrysów i innych kotów (w ogóle do tej pory Marzena widziała 3 a ja półtora – te pół to „coś mi śmignęło” a M mówi że to był kot) jedziemy dalej. Właściwie jedyne co mamy dziś w planach to Orchha – dawna stolica stanu, po tym jak któryś tam macharadża zachwycił się tym miejscem. Zaczynamy od wizyty na moście przez rzekę wielkości może trochę większej Odry, ale za to żwawszej. Przechodzimy po moście szerokości jakieś 5 metrów, zero barierek, tłum ludzi, a do trgo przejeżdżające samochody, tuk-tuki, rowery, motory – cyrk. Ale wrażenia zobaczenia prawdziwych Indii, takich jak je sobie na co dzień wyobrażamy – bezcenne. Gdzieś na horyzoncie stare świątynie i grobowce, nad brzegiem schody do wody z kąpiącymi się ludźmi, wkoło nas pełno hindusów na kamieniach pierze, myje się, skacze z mostu do rwącej rzeki. Tego zdjęcia nie oddadzą. Po tym krótkim spacerku idziemy zwiedzać pałac macharadży. Jest to dosyć nowy obiekt na liście atrakcji (jak i cała Orchha) więc jest mocno nadszarpnięty mimo że pochodzi z XVII w. Ale budowla jako całość trzyma się świetnie i z całą przyjemności latamy po całym obiekcie, bo mimo, że wejście płatne to nie ma żadnych ograniczeń co do zwiedzania, a budowla jest 3 piętrowa, ma pełno zakamarków i wspaniałe widoki, bo położona jest nad miastem. Uroku dodają siedzące na szczytach wież sępy suszące skrzydła. Miejsce jak z filmów z Indianą – idealne na turniej paintbola, lub scenerią do rąbanki typu Serious Sam. Spędzamy tu chyba ze dwie godziny.
Upał jak diabli, a my zakatarzeni na Maksa, pewnie z temperaturą. Jedno jest pewne – wypacamy się elegancko. Mała dygresja o abstrakcji polegającej na przeziębianiu się przy temperaturach pod 40 stopni. Oczywiście klimatyzacja i cola. Jedno musi byś na full – w autobusie żeby żyć, a w hotelu, żeby odstraszać ewentualne komary, a drugie trzeba pić żeby zabijać to co się niepotrzebnie zadomowiło w żołądku. A poza tym zimna cola ładnie wchodzi w taki upał. W związku z zimnicą w pokojach hotelowych fantastycznie wyglądamy w nocy. Ponieważ wentylatory robią niezły wiatr nad łóżkiem – śpimy w maseczkach i chustkach na uszach. Ja np. teraz siedzę w łóżku w polarze i czapce – peruwiance na głowie 🙂 Jak widać niestety i tak nie zabezpieczyło nas przed przeciągami 🙁
Po pałacu przebijamy się na chwilę do centrum miasteczka na jakieś targowisko. Niby nikt nas nie zaczepia, ale ścisk straszny a do tego stajemy się chyba wydarzeniem dnia. Wszyscy nas obserwują, co bardziej nowocześni robią zdjęcia i filmy aparatami. Trudno rozstrzygnąć kto dla kogo jest większą atrakcją. Oglądamy stragany z różnościami tutejszymi. Największe wrażenie robią rozłożone na podłodze kupki barwników używanych do malowania twarzy. Takiej palety barw w życiu nie widziałem. Udaje się trzasnąć kilka fotek, ludzie są nastawieni bardzo ciekawsko i życzliwie. Atmosfera straganu jest powalająca, tłum, upiorna muzyka, a właściwie śpiew z gigantycznych głośników podpiętych do pobliskiej świątyni i Adźu jak pies pasterki usiłujący w tym tłumie nie zgubić żadnej owieczki. Czacza ze względów bezpieczeństwa zarządza odwrót, aczkolwiek i tak go nie słyszymy i po wyjściu na luźniejszy teren dostajemy czas wolny na pomyszkowanie po sklepach i innych zakamarkach. Po za nami pojawia się jeszcze jeden autokar białasów, więc jednak nie będziemy tu dziś jedyni. Po niecałej godzinie ruszamy drogę do Khajuraho. Przybywamy na wieczór. Hotel wypas, niestety znów bez WiFi. Trzeba jutro będzie znowu korzystać z jakiegoś zdechłego kompa. Za to wizyta na basenie odstrasza nawet największych miłośników taplania się w wodzie w naszej grupie. Nasze „ulubione” od wczoraj czarne żuczki zajmują całą powierzchnię basenu. Ciekawe że w dżungli jakoś nie lubiły się kąpać i woda była czysta.
Zdjęcia nie mam, bo jak ja piszę to M. śpi, a aż takim masochistą nie jestem, żeby sam sobie robić zdjęcie 🙂
Ale później mnie złapała jak spałem, wić może się pojawią dwa.
Obiecanki-cacanki, znowu kupisz telewizor i nici z wyjazdu, ale czekamy 😛
A masz zdjęcie w tej czapeczce i polarze w hotelowym pokoju? Podziwiam, że masz jeszcze siłę na opisywanie tego wszystkiego po całym dniu. Na następną wyprawę ruszam z Wami.