Pobudka znowu o jakiejś bandyckiej godzinie. Jedziemy na lotnisko aby przeżyć nasz najważniejszy punkt programu – lot nad Himalajami. Korków jeszcze nie ma – dojeżdżamy w 20 minut i udajemy się z biletami do odprawy – już bez obstawy żadnego z naszych pilotów. Od wczoraj trwa nerwówka, bo Czacza coś wspomniał mimochodem, że jak ktoś nie będzie miał miejsca koło okna to żebyśmy jakoś rotacyjnie oglądali. Cały wieczór knuliśmy co im wszystkim pourywamy, jeżeli tak się stanie. Cały urok tego lotu polega właśnie na tym, że jest to każdy siedzi koło okna (i dla tego praktycznie wykupuje dwa bilety, na to puste obok też). No ale zobaczymy.
Pierwsza bramka z taśmociągiem i prześwietlaniem. Kładę aparat na taśmie i zanim zdążyłem przejść przez bramkę widzę koniec tego taśmociągu „łagodnie” opadający ku ziemi. Rzucam się przez bramkę, ale kontrolujący bezpiecznik jest wyjątkowo przytomny – łapie sam mój aparat zanim on wybierze lądowanie na czyjejś torbie lub stalowej rurze. Pierwszy etap zaliczony. Idziemy dalej – kontrola małych torebek. Tu gładko, ale to jeszcze nie koniec. Jeszcze kontrola osobista na lewo panie na prawo panowie i po wyjątkowo łagodnym macanku jesteśmy w sali odlotów.
Jakimś cudem odnajduje nas na facet z obsługi i kieruje do właściwego wyjścia (ale wielki problem – były tylko dwa 🙂 ). Przechodzimy, kierują nas do jednego z wielu autobusów. Nasza grupa liczy 24 osoby plus jeden obcy (przerażony zresztą swoją samotnością). Dojeżdżamy do naszego Buddha Air, wsiadamy i uświadamiamy sobie, że to wszystko zajęło chyba z 15 czy 20 minut – nasz najkrótszy pobyt na lotnisku – no może odprawa, bo samolot stoi. Każdy szczęśliwy ze swoim oknem, ale za oknem lotnisko pokryte mgłą. Air port is closed. Czekamy, po chwili komunikat – wysiadamy z powrotem do sali odpraw, bo przerwa potrwa 30-40 minut. Z powrotem autobus i chaos sali odpraw. Idziemy na kawę – zalewana szczypta rozpuszczalnej w plastikowym kubeczku – siki Weroniki ale gorące, a poranek Katmandu znacząco chłodniejszy od tych w Indiach. Ledwie co łyknęliśmy wyłapujemy komunikat lot 300 do odprawy. Odnajdujemy całą grupę w tłumi i do wyjścia. Idę na bezczelnego z kawą i to słuszna decyzja, bo nikomu to nie przeszkadza. Wyjątkowo bardziej otrożna Marzena zostawia swoją w popielniczce. Znowu autobus, podwójne nasze liczeni osób i pięciokrotne obsługi i odjazd do samolotu. Nie wiadomo czemu innego, ale co za różnica – po 15 minutach – nasza kolejka startu. Leeeecimyyyy…
Szybko oglądamy panoramę rozległego Katmandu i po chwili po lewej stronie widać białe szczyty Himalajów na tle błękitnego nieba, a poniżej pojedyncze chmury, i tak się leci z panoramą w ręce i stewardessą nad uchem mówiąca po kolei co widzimy: Dhishna Pangma, Cho-Oyo, Everest, Lhotse, Makalu. I pełno sześciu-siedmio tysiączników. Poza Everestem, najbardziej zapamiętamy świętą Gauri Sankar (7134) pięknie prezentującą się samotnie obok stodoły Melungtse (7181). W drodze powrotnej – wszyscy na prawej stronie – dopiero zauważamy przestrzeń kolejnych pasm i widok 3D – wcześniej jakoś byliśmy za bardzo w szoku.
Nie byliśmy nad – byliśmy obok Himalajów. Było trochę za daleko – spodziewałem się bliższego lotu, ale było warto. I bliżej chyba już nie będziemy. Wracamy do hotelu, teraz już prawie godzina (która to była?) i rzucamy się na śniadanie – latanie wyciąga. Po śniadaniu wyjazd do miasta. Najpierw największa w Nepalu stupa buddyjska Buddanath – centrum buddyzmu tybetańskiego. W końcu widzę widok, który oczekiwałem – setki flag modlitewnych na tle świątyni (w tle powinny być Himalaje, ale trudno). Wkoło stupy chodzą pielgrzymi kręcąc młynkami a nieopodal świątynie hinduistyczne, ze swoimi wiernymi – tutaj wszystko pięknie koegzystuje.
Potem jedziemy nad rzekę Bagmati – zobaczyć królewskie stosy kremacyjne, ale jednocześnie miejsce kremacji zwykłych hindusów. Rzeka brudna, pełna resztek drewna i… innych resztek. Tak chyba miał wyglądać Ganges. Na brzegu płoną stosy, wkoło rodziny zmarłych, trochę dalej normalne życie – tubylcy, turyści, krowy, małpy, handlarze, śmieci. Inny świat. Po 3-4 godzinach niedopalone stosy zrzucane są do wody – tam ludzie w szczątkach wyszukują złotych zębów, reszta spływa – wyławiają chyba tylko niedopalone drewno. Trochę powyżej widzimy przykryte materiałem ciało a obok moda kobietę modląca się – ta ceremonia trwa długo, nie poznajemy całego przebiegu, ale wystarczy. Inny świat.
Jedziemy na stare miasto Thamel – do rynku Durbar Suare. Po męczącym marszu w ruchu miejskim docieramy do najstarszej dzielnicy i trafiamy jakby do zakazanego miasta w Pekinie. Drewniano-murowane świątynie o pagodowatym kształcie. Wśród tego pełno riksz, motorów, tubylców, turystów i gołębi. Wkrótce te piękne budowle rozsypia się od guano i ogólnego zaniedbania. Jedno z ważniejszych miejsc to Świątynia Żywej Bogini Kunari. Teraz widzimy tylko krużganki, ale po obiedzie po opłaceniu bakszyszu i deklaracji „no foto” ukazuje nam się w oknie Bogini Kunari. Główny doradca króla, autoryzujący wszystkie jego decyzje – aby dzięki temu były boskie. Co prawda król już nie rządzi ale Kunari jest. Wybierają ją mniej więcej jak kolejne wcielenie buddy – musi rozpoznać przedmioty poprzedniczki, być idealna. Jest boginią do pierwszej krwi, czyli skaleczenia lub dojrzenia. Nasza Kunari została wybrana w zeszłym roku. Ma 4 lata. Jak przestanie być boginią, będzie praktycznie nikim, bo mimo skromnego posagu podobno przynosi nieszczęście – nikt się z nią nie ożeni. Inny świat.
Po obiedzie na dachu pięciopiętrowego budynku (pierożki momo w końcu zaliczone) spacerem obronnym udajemy się do hotelu, po drodze zaliczając kawę. Jesteśmy padnięci, wciągamy kolację i padamy na łóżkach. Jutro BRAK POBUDKI. Wyjazd 9:30!!!!