Jedziemy do miejsca narodzin Kriszny – ósmego wcielenia boga Wisznu. Tradycyjnie już wysiadając z autobusu dowiadujemy się że krisznowcy owszem kochają wszystkich i wszystko, ale nie pozwalają wnosić praktycznie niczego z aparatami na czele. Zaczyna się
ponowne szybkie przepakowywanie i pozbywanie się aparatu. A olśniony pilot szuka worka na zrobienia depozytu z aparatów. Ponieważ nie dość, ze mój złom zająłby cały ten w końcu znaleziony worek, to nie uśmiecha mi się wrzucanie luzem do wora aparatu – mój ląduje w plecaku w autokarze. Przy okazji dowiadujemy się że trzeba kawałek przejść na boso po ulicy – na uwagę Marzeny, że mógłby wcześniej ostrzegać, to wzięłaby jakieś skarpetki, albo zachowała klapki z Taj Mahal, pilot równie tradycyjnie wmawia że źle go zrozumieliśmy, że to nie ulica, tylko świątynia, że… a takie tam pierdoły.
Szkoda gadać, najlepsze przed nami. Przebijamy się na razie obuci do Świątyni Kriszny. Po drodze jakieś czyścioszko na nasz widok zaczynają zamiatać drogę. W tumanach kurzu docieramy do świątyni. Po krótkich przepychankach, dochodzimy w butach pod samą bramę, gdzie wrzucamy buty do wora i wchodzimy na boso. Oczywiście jak zwykle niektórzy krisznowcy chodzą w butach – uznajemy, ze oni mają jakieś takie niewidzialne, że tylko my – nieczyści je widzimy. No i teraz najlepsze. Jedyna co mamy przy sobie to kasa i paszport. A pilot rzuca tekstem: „Spotkamy się w tym miejscu o 17” spoglądając jednocześnie na swój wypasiony elektroniczny zegarek. Szlag mnie trafia, bo specjalnie wcześniej podkreślał, ze by nie zabierać żadnych komórek, żadnych zegarków. No trafił nam się artysta. No nic, po jakimś czasie znajdujemy że dla biednych koło ołtarza wiszą cyferblaty. Niestety modlitwa za chwilę się kończy więc nie zdążyliśmy odpłynąć z krisznowcami w kosmos. Fascynujące międzynarodowe towarzystwo – głównie hindusi z radością ale i skupieniem śpiewają „Hary Kriszna…”, całują podłogę, oddają hołd wizerunkom Kryszny na jednym z trzech głównych ołtarzy. Nie możemy pojąć jak ta religia, tak mocno osadzona w tradycji indyjskiej mogła zakorzenić się również w Polsce. W części komercyjnej można kupić tutejsze jedzonko,
książki, muzykę, ale też zaadoptować krowę w celu opłacania jej utrzymania. Są też jakieś wyroby z symbolem krowy – kremy? Przyprawy? Lekarstwa? Nie udaje się dociec. Wyjeżdżamy. Harry Kriszna. Po drodze fotka świątyni jakiegoś innego boga, która wygląda tak kosmicznie, że aż trzeba to zobaczyć :D. Jedziemy do miejsca narodzin Kriszny – dawnego więzienia. Tutaj jeszcze większe kontrole, bo jest to punkt zapalny od czasu, gdy kolejny cesarz – nie tak tolerancyjny jak Akbar, przestał przejmować się wszystkimi religiami i wybudował w tym świętym dla kriszniowców miejscu meczet. Obecnie nieczynny za to obstawiony wojskiem. Tu kontrola jest tak przenikliwa, że facet wymacuje mi kartę SD. No way. Robię nawrót bez karty – trafiam na jakiegoś konesera męskiego ciała, bo myśli chyba że mam gdzieś drugą. Gdy już szczęśliwy, że nie umówił się ze mną na wieczór przechodzę dalej, nadziewam się na koleją bramkę. Ten jest szybszy ale też zna się na rzeczy. Jeszcze kilku panów jest „zachwyconych” tak profesjonalną obsługą i po kolejnych manewrach z wrzucaniem butków do przechowalni możemy zrobić rundkę po celi więziennej i samej świątyni. Trochę to przypomina „nasze” odpusty, ale sama świątynia robi niesamowite wrażenia bardzo kolorowymi realistycznymi malowidłami na suficie – czegoś takiego nigdzie nie było do tej pory i w sumie – to one jakoś tu nie pasują. Jest już ciemnio. Odjeżdżamy do Agry na spóźnioną kolację. Jutro opuszczamy nasze pokojowe zaprzyjaźnione mrówki i karaluszki oraz publiczne gekonki i jedziemy do Orchha. Harry Rama.