Jaipur – stolica Radżastanu. Całe miasto pełne zabytków od razu kojarzących się z Alibabą, Sindbadem i baśniami tysiąca i jednej nocy. Miasto Macharadźów, wybudowane od podstaw u podnóża fortu Amber. Od niego zaczęliśmy ten ciężki dzień. Do fortu wchodzimy na piechotę, część wjeżdża po pańsku – na słoniach. Marzena zarządza – słonie w Nepalu, więć wbiegamy na górę wąskimi uliczkami przecinając „słoniową drogę”. Przejście pomiędzy dwoma mijającymi się czterotonowcami powoduje poważny wzrost ciśnienia 😉 Sam fort to perła której oczywiście nie da się opisać, ale parę fotek kiedyś wrzucimy – największe wrażenie robią misterne okienka wydłubywane w marmurze, przez które wyglądały żony, konkubiny i inne przyjaciółki. Fort położony jest na zboczu gór i otoczony 14 kilometrowym murem – wygląda jak miniatura muru chińskiego.
otem podjeżdżamy do kolejnego fortu – Jai, z jakąś wielką armatą i… stadem małp czekających na frajera z bananem. Nie dajemy się małpiszonom i jedziemy do świątyni rozpusty, czyli szlifierni diamentów. Tu osłabiają naszą czujność naszym ulubionym rumem i po bardzo burzliwych targach ja mam nowego przyjaciela (my friend, this price only for you), Marzena parę drobiazgów, a citek transakcję w rupiach do przeliczenia po jakimś astronomicznym kursie.
Narąbani jak pelikany (udaną transakcję też trzeba było opić) udajemy się w prawie 4o stopniowym upale na zwiedzaniu obserwatorium astronomicznego Jantar Mantar. Otóż Sawai Dżaj Singh II był takim tutejszym Kopernikiem (po za tym że tu rządził) i wybudował obserwatorium astronomiczne w ogrodzie. Są tu wielkie budowle służące do wyznaczania kąta nachylenia Ziemi, pomiaru czasu (z dokładnością do 2 sekund) i wyznaczania horoskopów. To tu właśnie można zobaczyć znane skąd inąd „schody do nieba”.
Potem wpadamy do Pałacu Maharadży – wciąż tu mieszka, ale większą część przeznaczył na muzeum. Na pokoje nas nie zaprosił, wiec pozostaje nam ochłap w postaci strojów, zbrojowni, trochę zdjęć i dwa garnuszki na wodę po jakieś 4 tysiące litrów każdy. Służyły maharadży do przewiezienia ze Sobina wycieczkę do Londynu wody z Gangesu do picia, bo innej nie pić zabraniała mu religia. Garnuszki i wcześniej wspomniana armata znalazły swoje miejsce w Księdze Guinessa.
Upał doskwiera niemiłosiernie, dobrze że autobus ma klimę, a chłopaki z obstawy autobusu handlują zimną wodą i colą.
Powoli wracamy do hotelu, po drodze jeszcze nekropolia maharadżów w Gajtor – grobowce królewskie w formie małych pałaco-baldachimów i instytut dywanów. Tu już nie daję się spoić i dlatego wracamy bez dywanu, mimo że były gratis (przy zakupie torby za 1700$). Można też było wziąć z dostawą na miejsce – UPS w trzy tygodnie podrzuca pod drzwi mieszkania.
Dzień kończy się kolacją i tańcami ludowymi. Dla niektórych kończy się za szybko, bo dla lepszego przyswajania tańców częstują nas tradycyjnym lekarstwem, czyli…. rumem. I tak w kraju w którym w wielu stanach obowiązuje zakaz sprzedaży alkoholu pijemy od rana do nocy.:D. Grupa jest już nieźle zintegrowana – przynajmniej ta młodsza (my – duchem) część. Spotykamy zaprzyjaźnioną grupę jadącą tą samą trasą dzień później – dointegrowuje się do nas jedna para, bo reszta… nie jest młoda duchem.
A co zrobiła Marzena po rumie, to aż strach pisać – zobaczycie sami.
Jutro pielgrzymka do Pushkar – wszędzie jest jakaś Częstochowa.