Pogoda żyleta – piękny błękit, temperatura koło 15 – czas na realizowanie celu podstawowego. Jedziemy na Grossglockner! (a konkretnie pod). Wjazd mamy (mieć) gratis więc wyluzowani podjeżdżamy do szlabana. Dajemy karty, ale pani coś chce jeszcze. Przypominam sobie o kwitku który miał nam dać darmowy przejazd w trakcie dojazdu. Dajemy – widać uśmiech jest dobrze. No nie do końca, komputer znów wyświetla NO na pół ekranu. „Proszę zjechać na bok”. No, ładnie. Nazwa naszej gospody i nazwisko naszego gospodarza nic pani nie mówią. Nie jest dobrze, a telefonu oczywiście do nich nie mamy, bo i po co- przecież się nie dogadamy bez rąk :D. Znajduję jeszcze wydruk kawałkiem mapy i napisem Dorfchenke i widać błysk w oku – zajarzyła. Już wie gdzie dzwonić z reklamacją i za chwilę komputer mówi YES. Pani bardzo przeprasza za kłopot. W ramach rekompensaty dostajemy bilet na darmowe przejazdy do końca maja. No i odkrywamy pierwszy przewodnik po polsku, który w patriotycznym odruchu nabywamy za 4 euro. I jazda.
Pod górę to luz. Wdrapujemy sie zgrabnie patrząc na rosnące spalanie. Znikąd pojawia się śnieg. Przed nami jedzie płóg, a zaspy są większe od samochodu. Trochę trudno uwierzyć że 20 minut stąd jest wiosna. Parking po Grossglocknerem pusty, nawet nie cały otwarty, ale wycieczka Japończyków musiała się przyplątać. Tak w ogóle to większość turystów których spotykamy emeryci z Niemiec i Austrii. Ci jeżdzący autobusami a nie BMW czy Audi dostają obiadki od kierowcy i raczej nie nabijają kasy sklepikarzom oferującym pamiątki typu pluszowy świstak za 20 euro (ale przynajmniej nie chiński jak w Zakopanem).
Ubieramy buty górskie i lecimy na poszukiwanie świstaków. Po krótkim rozpoznaniu, że Japończycy wypłoszyli już wszystko udajemy się wyżej, w kierunku obserwatorium Svarowskiego (wystawa produktów i sklep na miejscu). Na dzień dobry w oddali widzimy lokalne kozic, jednak dużo fajniejsze od tatrzańskich, bo to koziorożce alpejskie z wielkimi rogami. A dalej to już plaga świstaków które siedziały metr od nas jadły, brykały a nawet wpadały pod nogi groźnie warcząc (chyba na siebie).
Po wyrwaniu się z otoczenia zawariowanych gryzoni ruszyliśmy dalej. Najtrudniejszy etap drogi przed nami chodź nie tak trudny jak się obawialiśmy. Dotarliśmy na wspomnianą już przełęcz Hochtor (2504). Trochę nie mogliśmy dopasować zdjęcia sprzed 18 lat ale zrobiliśmy nowe-lepsze. Zdrowo wiało a i śniegu nie brakowało. Pięknie było 🙂
Dalej już niby w dół, ale po 10 minutach stajemy przed wyzwaniem ostatecznym – realizacja najwyższego naszego celu szczytu Edelweisspitze (2571). Wąska i kręta jak cholera droga i do tego brukowana. Ale i to znieśliśmy dzielnie w celu zobaczenia 30 szczytów alpejskich o wysokości powyżej 3000. I tak nie było ich widać, bo chmury zeszły niżej. Za to było pusto na parkingu, co tu podobno nie jest częste.
A przy okazji spotkaliśmy ciekawostkę – jaki samochód jest powyżej na zdjęciu? Wyglada na jakiś testowy model „w maskowaniu”, zresztą kierowca coś strasznie kombinował. Porsche? Audi?
Wjazd to była pestka w porównaniu ze zjazdem, ale na jedynce z wyciem silnika stoczyliśmy się na sam dół aż do Fusch’a. I jedyne co nam przeszkadzało to piekielny ból w uszach – zjechaliśmy prawie dwa kilometry w dół. Wypiliśmy kawkę i ruszyliśmy na poszukiwania młodości sprzed 18 lat. Kościół ten sam, camping chyba też ale reszta zatarta w pamięci. Więc po trzaśnięciu paru fotek i losowaniu drogi powrotnej wróciliśmy tą samą już spokojnie kontemplując widoki. I co ciekawe spalanie w górach jest mniejsze niż na autostradzie 🙂