Dziś przyszedł w końcu czas na wysiłek fizyczny. Skorzystaliśmy z uroków doliny Moll i szlaku R8. Przejechaliśmy do Winklern i z powrotem co dało nam ponad 40 km – fajny dystans na pierwsze alpejskie pedałowanie. No i do tego 150 metrów górę (w dół na szczęście też). Piękna droga,wyasfaltowana, brak kontaktu z drogą główną – tylko przejazdy pod szosą. Jedynie w okolicach domów trzeba było zwolnić, żeby nie wpaść 🙂
Strasznie tu wszystko zadbane i pro turystyczne. Na początku trasy nadzialiśmy się na zwóz drzewa. Wielka ciężarówa zatarasowała całą drogę, popatrzyliśmy i stwierdziliśmy – nie przejedziemy, trudno, znajdziemy jakiś objazd. Ale jeden z robotników już biegnie, bierze Marzeny rower i zboczem przez krzaczory przebija się na drugą stronę. Cóż było robić, ja swój na ramię i zasuwam za nimi. Podziękowali, pojechali.
Kawałek dalej napotykamy na stojący na drodze przenośny znak ostrzegawczy z napisem „się pracuje”. I faktycznie za kilkasetmetrów napotykamy ekipę 4 facetów koszących trawę wzdłuż naszej rowerowej asfaltówki. Ale to jeszcze nic, faceci na komendę wyłączają kosy spalinowe żeby nas nie opylić. Normalnie inny świat.
Potem kawiarenka na dole prywatnego domu, pewnie też prorowerowa, po dłuższym podjeździe. Zachciało nam się kawy, patrzymy do środka – raczej pusto i chyba zamknięte. Ale z podwórka wybiega młoda mama z córeczką – nie ma sprawy już otwieram. Co prawda ni w ząb nie rozumiała po angielsku, ale kawę i lody dostaliśmy. No i poduszeczki pod dupkę żebyśmy na twardym nie siedzieli. Parasol to już sobie sami rozwinęliśmy.
Na końcu obiadek przedkolacyjny i padaka wieczorem po zjedzeniu kolacyjki właściwej – gwarantowana.
I na koniec, z cyklu „Mądrości ludu polskiego na obczyźnie”: „Dobra, dobra zupa z bobra, ze świstaka też nie byle jaka”.