Dojechaliśmy sprawnie. Przesiadka w Zurychu była błyskawiczna i jedyne co możemy powiedzieć o Szwajcarii to to, że lotnisko było niesamowicie górskie. Zaraz za stojącymi na płycie samolotami widać było góry – tak blisko jakoś nie było nawet w Katmandu. Lot do Tokio przetrwaliśmy tradycyjnie metodą na czerwone wino, chodź M. zwaliło za bardzo a u mnie wygrała chęć doczytania Cuslera do końca. Już w samolocie liczba Japończyków była przytłaczająca – nawet połowa obsługi Swiss Air – nie było wątpliwości, że dobrze lecimy.
Tokio przywitało nas pochmurnie. Od początku widać było „nadzatrudnienie” (z naszego punktu widzenia). Pan do pre-sprawdzania kwitków imigracyjnych, pan do kierowania ruchem do pana sprawdzającego kwitki imigracyjne. Pan do kontroli celnej i pan do kierowania ruchem do poprzedniego pana, itd. Wymiana $ na jeny na lotnisku – 3 kasjerów i jeden szef odbierający kwitki od nich. Na kwitku nazwisko, lot, kwota rozpisana na banknoty – full wypad. Potem dwie dziewczyny prowadzące nas przez parking do autobusu. Panowie przy świątyni grzecznie porządkujący stado Polaków, żeby nie włazili gdzie nie należy, 3 panów asystujących przy wyjeździe samochodu z parkingu podziemnego. Ale czy to źle? Ludzie mają pracę, widać wielkie zaangażowanie pracowników (ale może to natura Japończyka), często z wielką godnością noszących uniformy-mundury. Raczej odbieramy to pozytywnie – to nie jest nasze opieranie się na łopacie pod hasłem „czy się stoi, czy się leży…”.
Angielski – Nikt go nie zna. Poza lotniskiem – plaża. W knajpach, sklepach popłoch, ale jakoś rękamy i zdjęciami dajemy radę. Ale też widać jaką przykrość im sprawia brak komunikacji z klientem któremu mają usłużyć. A przy okazji oni się kłaniają a nie my – dostałem wciry od bosa, czyli kwoki-opiekunki za naruszanie etykiety. Paragon, pieniądze – zawsze podawane dwoma rękami.
Wydarzenie dnia.
Szukaliśmy miejsca w knajpie – przeważnie są małe i upchnięcie przy jednym stoliku pięciu osób jest niełatwe. Po chwili gaworzenia i próby wytłumaczenie co chcemy osiągnąć para siedzących Japończyków przy poważnej kolacji z winem – wstaje od czteroosobowego stolika i przesiada się do dwójki przy wejściu żeby zrobić dla nas miejsce. Stoimy zszokowani i jedyne co możemy zrobić to się ukłonić w podziękowaniu. Jesteśmy w szoku, szczególnie że wcześniej naczytaliśmy się że ganji, czyli obcy nie są zbytnio lubiani, raczej tylko tolerowani.
Oddzielnym tematem są śliczne Japonki poubierane w tak różne stroje, że trudno oderwać od nich wzrok. Kawai naprawdę istnieją. Odwiedziliśmy ulicę butików, po której szaleje kwiat młodzież płci obojga (M. też miałach obserwować 🙂 ) w różnych wersjach stroju dalekim od europejskich trendów. Jest tam bardzo kolorowo, w przeciwieństwie do okolic bardziej biurowych gdzie biegają „garniturki”.
Są też bezdomni, ale nie kloszardzi tylko ludzie chyba pracujący, bo obok posłania stoi rower, leży książka, a śpią na murku w parku, przez który wędrujemy z hotelu do dworca.
Metro – tu jest kosmos – plan linii mieści się na 5-6 tablicach, a jedna tablica zawiera po kilka linii, to inny świat. Wewnątrz wszyscy albo słuchawki w uszach, albo jakieś pady w łapie – najczęściej oba. Z usług pana dopychacza jeszcze nie korzystaliśmy 🙂
W planie dzisiaj była lekka wycieczka po ulicach i zwiedzanie świątyni-parku ku czci Cesarza i Cesarzowej. Tam spotkaliśmy dzieciaki obchodzące swoje święto na 3, 7 i 15 i z tej okazji elegancko ubrane idą do świątyni po błogosławieństwo. Tam dopadają je białasy i obskakują z aparatami jak japońce u nas :-).
W parku też załapaliśmy się na chryzantemy – niewiele mniejsze do M.
Czas na sen, bo jest przed 2 a o 7 pobudka. W materiale zdjęciowym trochę nocnego Tokyo. Rolls-Roysy w dniu dzisiejszym były tylko dwa 🙂