Dzisiaj sponsorem naszego niedokońcaudanego dnia był deszcz, zapowiadany zresztą od dwóch tygodni. Od czasu jak śledziliśmy pogodę w Tokyo we wtorek miał być deszcz. Był. Japończycy praktycznie nie mają nic przeciwdeszczowego poza parasolem. Wszyscy biegają z dużymi, nieskładanymi, najczęściej z przezroczystej folii parasolami. Przed każdym małym sklepem jest stojak na parasole, przed każdym dużym obiektem – automatyczna maszynka do nasuwania foliowej prezerwatywki na mokry parasol, żeby nie było błota. To działa. W dzikim wschodnim kraju naszego pochodzenia – nie do pomyślenia. Ciekawe jest też to ze prawie nie ma koszy, ale śmieci też nie ma. Można? Można, ale trzeba mieć pojęcie o tym że każdy człowiek tworzy społeczeństwo a nie jacyś ONI. To tyle moralizatorstwa.
Pojechaliśmy do świątyni Senso-Ji. Stara, drewniana świątynia buddyjska nie dotrwała do dziś, ale Japończycy nie przywiązują wagi do budynku tylko do miejsca, więc postawili ją na nowo z jakiejś imitacji drewna – z daleka nie widać, za to świetnie się czyści. Widzieliśmy pana który cały czas przecierał poręcze, żeby było ładnie i ludzie się nie moczyli, mimo że metr dalej wychodzili na deszcz.
Pamiątkarze na nas nie zarobili, w deszczu nie ma nastroju na grzebanie po durnostojkach, ale pierwszy raz zobaczyliśmy stadko naszego kumpla-prowodyra Manenki-neko.
Z kompleksu świątyń pojechaliśmy na wyspę Odaiba. Wyspa usypana sztucznie, bo już się wieżowce nie mieściły więc kawałek terenu odebrali zatoce. Tu założyliśmy bazę w salonie Toyoty, ale zamiast oglądać Lexusy, poszliśmy oglądać wypasione centrum handlowe ze sztucznym niebem i rzymskimi fontannami, a w środku stare samochody z lat 50. Naszym ulubieńcem został chevrolet z pięknie profilowanym kuprem, ale i GMC chyba z „Powrotu do przyszłości” robiło wrażenie.
Po drodze wpadliśmy do telewizji Fuji, ale nie chcieli zrobić z nami wywiadu, za to wzięli kasę za wjazd do kuli widokowej, zresztą cały budynek jest pokręcony, a kula na środku dopełnia całość. Ale chyba zapomniałem zrobić zdjęcia z zewnątrz 🙁
Potem kolejny kawałek do przejechania i kolejne centrum handlowe, już normalne, za to z knajpami, w których można zjeść. Wybraliśmy na lenia – szwedzki chiński stół, gdzie można do woli popróbować wszystkich wynalazków bez uciążliwego pytana „a co to?”, zresztą brak angielskich napisów rozwiązał ten problem. No i były widelce :D.
Wczoraj jedliśmy w przyhotelowej knajpie dla tubylców – zmogłem pół obiadu pałeczkami, ale czas mi się skończył. M. bezpiecznie wybrała zupkę, więc jej łyżka uratowała mój obiad przed kubłem. Dziś dla sportu (już najedzony) potrenowałem i myślę, że do końca wycieczki chyba dam radę opanować to skomplikowane narzędzie.
Najeździliśmy się metrem za wszystkie czasy, już potrafimy spać na stojąco. Dla odmiany na wsypę jechaliśmy automatycznym (albo zdalnie sterowanym – tego nikt nie wie) pociągiem. Nie ma motorniczego, porusza się na estakadach wysoko nad ulicą i jeździ na… gumowych kołach. Porusza się pod górę więc wrażenie optyczne jest jak na kolejce górskiej, ale flaków nie wywala, bo za małe przeciążenie.
Dowiedzieliśmy się też, że w Japonii też rządzi legendarny SYSTEM, który „nie pozwala”. Ktoś kupował kamerę i aparat i walka z SYSTEMEM kosztowała nas ponad godzinę. Fakt, trzeba było odliczyć VAT, przyjąć płatność w USD, wydać w JPY, ale to Japonia! SYSTEM nie pozwala. No i do tego prawie brak angielskiego…
Na koniec część grupy poszła do ekskluzywnych sklepów z Luisami sritonami a my na piwo do „naszej” knajpy z wczoraj. Ulga na twarzy kelnerki, że dziś tylko cztery osoby była wyraźna, a jej możliwości podzielenia rachunku na dwie osoby siedzące przy jednym stoliku znacząco od wczoraj wzrosła. A potem piechotą, w nocy do hotelu. Pierwszy kraj, w którym już od pierwszego dnia poruszamy się sami bez oglądania się na stado rzezimieszków czyhających za każdym rogiem.
Sobie dobranoc, a czytającym – konicziła i oczywiście arigato.
do sprawdzenia 🙂
Przegląd formalny:
dezczu -> deszczu (w tytule) 🙂