Jak w Polsce mamy jechać z przesiadką to robimy to w ostateczności. Tutaj to normalność ale w zupełnie innym rozumieniu. Jechaliśmy do Nikko około 2 godziny trzema pociągami. Na dworcu spędziliśmy w sumie chyba nie więcej niż 15 minut. Pociągi jeżdżą punktualnie, zatrzymują się zawsze w wyznaczonym miejscu, więc ludzie oczekują w kolejce na peronie na wprost drzwi które zaraz podjadą (są kolorowe linie w zależności od rodzaju pociągu). I dzięki temu wszystko odbywa się sprawnie i bez znanych nam z kraju scen.
Jechaliśmy dziś pierwszy raz shinkansenem – wyciągnął 240 km/h, ale jutro ma być ten szybszy. W pociągach podmiejskich panuje większy luz, ludzie gadają i się śmieją , ale komórek nadal nie słychać. Jest też więcej kichających bez masek, więc może oni jednak tymi maseczkami chronią siebie.
Zwiedzaliśmy kompleks świątynny z mauzoleum szoguna Tokugawy. Ciekawie odrestaurowują świątynie – niektóre w całości są obudowane hangarem, więc trudno w ogóle ogarnąć co się zwiedza, czy to przypadkiem nie atelier studia telewizyjnego. W większości w środku nie można robić zdjęć, ale i z zewnątrz jest pełno fajnych ujęć, szczególnie że klony pięknie się czerwienią. W lesie-parku rosną kilkusetletnie sosny, znacząco niższe od naszych, za to grubsze od naszych dębów – wyglądają trochę kosmicznie.
Takie potwory pod różnymi postaciam zawsze pilnują bramy przed złem. Jeden ma otwartą gębę, a drugi zamkniętą. Standardziki.
Potem podjechaliśmy na obiad na 1200 nad jezioro Chuzenji. Ale pięknie wiało. I ciekawostka – jest knajpa w której białych nie obsługują. Boss ostrzegał, że do środkowej nie, ale ktoś polazł i wyleciał.
Jutro (czyli już dziś) pobudka o 5 i wyjazd na tułaczkę, najpierw do Hiroszimy. Opuszczamy niestety nasz ulubiony hotel z łazienką marki… Yamaha.