Po nocy w tym zwariowanym motelu pełnym fur dojeżdżamy spokojnie do Karlskrony. Po drodze mijamy kolejne fury i ich punkt zborny – jakiś zjazd maniaków na torze. Zaliczamy ostatnie śniadanie w plenerze.
W Karlskronie parking bezpłatny – łikend. Spacerkiem przechodzimy po standardowej trasie turystycznej. Wszyscy ludzie stoją w kolejce po lody – jakaś lokalna odmiana Cybulskiego lub Komandorskiej, my jednak wolimy obiad we włoskiej restauracji (w grilowni a’la amerykańskiej za bardzo nas olewali, jak na swoje ceny). Muzeum morskie tym razem omijamy, bo na 4 osoby 3 je widziały. Następnym razem na pewno wejdziemy – dobudowują pawilon z łodzią podwodną – otwarcie 2014. Do sióstr dotarliśmy (Systrarna Lindqvist, pon-pt 10.00-17.00, sob 10.00-14.00. Borgmästaregatan, za księgarnią Boki) – niestety lokal do 14, więc pocałowaliśmy klamkę, ale przez okna wyglądało tak samo jak zawsze 🙂
Jeszcze kawa i pędzimy na terminal.
Przed nami Polak, za nami Polak – wszyscy kręcimy po trzy kółka żeby trafić na pas wjazdowy – bałagan zaczyna przypominać Polskę. W kolejce jakiś burak głośno puszcza muzę na ful (w rodzimym języku). Zaczyna byś swojsko. Fakt że burak był jarzący bo jeden głośny komentarz wystarczył żeby ściszył – więc buraczek.
Prom bez porównania mniejszy od ColorLine, brudniejszy, zaniedbany zardzewiały – brr. Zwiedza się go szybko, tu tylko jeden sklep, ze trzy knajpy i dyskoteki – inny target. Najważniejszy jest sklep wolnocłowy, ale taki zwyczajny – na norweskim, poza luxusami płynnymi było oryginalne jedzenie – łącznie z wędlinami i mięsem.
Faktycznie tu koło 23 zaliczmy ostatni posiłek w plenerze – na pokładzie słonecznym wśród pijących wolnocłowe trunki i palących śmierdzące pety (na norweskim był zakaz!), ale siedzimy przy stole 🙂
Fotki i spanie.