Wyjeżdżamy na cały dzień nad jezioro Yamdrok położone na 4400, po drodze ma być przełęcz Kambala koło 4800. Opuściliśmy Lhasę przez nowoczesną, dopiero budowaną dzielnicę, pełną dźwigów i szerokich dróg do nikąd. A w tle wysokie góry z każdej strony. Trochę to ponuro wygląda a jak zaczną tu budować wieżowce to już w ogóle będzie koszmar. Na szczęście ze starej dzielnicy tego koszmaru nie widać. Góry wkoło raczej suche, widać piargi piachu. Jedziemy doliną rzeki Kiciu, drzewa są tu bardzo małe, ale liściaste. Na górach nie ma nic poza trawą i słupami energetycznymi. Ścigamy się z zielonym pociągiem do Shigatsu (?), ale to taki normalny a nie ten szybki. Gdzieś na horyzoncie pojawiły się ośnieżone szczyty pięknie oświetlone słońcem. Podobno z przełęczy ma być widać Himalaje i Bhuthan.
Zjeżdżamy z ekspresówki. Patrząc na wiadukty, tunele, ślimaki i jakość nawierzchni wciąż nie mogę pojąć czemu Covekowi nie udało się w Polsce wybudować autostrady. Oni naprawdę potrafią budować i nie jest to chińszczyzna.
Przejeżdżamy przez jakąś wioskę, na każdym domu tybetańskie kolorowe flagi modlitewne i nówka sztuka chińska flaga. Chyba co tydzień dostają nowe.
Boczna droga, którą teraz jedziemy odbiega znacząco od dotychczasowych standardów, a w połączeniu z niezbyt wypasionym autobusem tworzy gratisowy rollercoster.
Co chwilę posterunki policyjne, ale to raczej nie bezpieka tylko drogówka – wbijają kierowcom godzinę przejazdu i w ten sposób realizują odcinkowy pomiar prędkości. W autobusie może jechać tylko 17 osób + tutejszy pilot i policjant. Gdyby jedna z naszych nie wymiękła zdrowotnie to dla tej jednej osoby musiałby jechać jeep. Podobno spadł autobus pełen turystów i w ten sposób zmniejszają ewentualne straty w ludziach. Czyjego bezpieczeństwa pilnuje pokładowy glina nie wiemy, ale w oczy się nie rzuca, kałacha nie ma.
Jezioro Yamdrok (Skorpiona) to jedno z czterech świętych jezior Tybetu – tu zresztą wszystko jest święte. Tybetańczycy nie używają go przemysłowo ani rolniczo, natomiast Chińczycy walnęli tu elektrownie wodną, co jest o tyle ciekawe, że jezioro jest bezdopływowe i poziom już obniżył się o 2 metry.
Robimy międzylądowanie. W ramach wspierania tubylców robimy zdjęcie z mastifem tybetańskim. Wielkie , zakołtunione kudłate bydle. Ale przesympatyczne. Na owieczkę już nas nie stać, ale jakieś drobnice dajemy dziewczynce i chwalimy się Asgardami. Oczywiście Marzena 😀
Docieramy na przełęcz. Widoki piękne. Faktycznie widać Himalaje i jezioro. Tu strzelamy fotę z jakiem a nawet na jaku. Przy okazji staję się tłem dla fotki Chinek – mógłbym nieźle tu zarobić, brodatych białasów nie ma za dużo.
Zjeżdżamy nad turkusowe jezioro. Jest tak pięknie, że nie wróżymy temu widokowi długiej przyszłości. Jak nie zdążą spuścić całej wody to wkrótce będą tu rowery wodne i hotele.
Na te trasie po raz pierwszy pojawiają się płatne toalety (za 2 Y) za to ich jakość – to przeżycie samo w sobie, ale to w końcu ponad 4000 metrów.
I jeszcze wizyta w wiosce tybetańskiej – nie wygląda na aż tak wielką ustawkę jak w jeziorze Titicaca.
Jutro lecimy gdzieśtam, żeby wsiąść na trzy dni na statek i dopłynąć do Tamy Trzech Przełomów. I żegnamy się z naszym biednym acz uroczym i niezwykle kolorowym hotelem.