Szudżou – 2 godziny drogi od Szanghaju to nasz główny cel na dziś. Dojeżdżamy znowu wzdłuż estakad, wieżowców, wieżowców w budowie i jakiegoś przemysłu. Pola widać tylko z pociągu, nie wiadomo gdzie się właściwie Szanghaj skończył.
Zaczynamy od fabryki jedwabiu. Chyba jest prawdziwa bo faktycznie widać wszystkie etapy „produkcji” czyli obozu pracy i śmierci milionów robali dziennie. Ciekawe czy Zieloni i Wegetarianie noszą jedwabne rzeczy? No dobra. Cały proces życia jednego jedwabnika trwa 60 dni, z czego chyba ze 30 wpiernicza morwę i rośnie w oczach. Jak już się zakokoni to się go gotuje a przy okazji rozmiękcza kokonik i znajduje początek nici. Nić ma kilometr i na nić do tkania potrzeba ich 7-8. Trafiają się bliźniaki – te mają farta bo ich się nie rozplątuje tylko rozciąga na taką watę do wypełniania kołder , a robaczki zdychają same – bez gotowania. Pościel z jedwabiu jest największą atrakcją wizyty, można kupić i gratisowo wyssają powietrze więc zajmuje miejsca tyle co łikendowe wydanie wyborczej, Jakoś spanie pod cmentarzem nam się nie uśmiecha, więc odpuszczamy. W końcu są goretexy i inne super- hiper technologie, a tego cudu nawet wyprać się nie da.
Jedziemy dalej. Zwiedzamy ogród Mistrza Sieci. Podobno mały przydomowy ogród, za to piękny – stadko pagód, czy innych małych pomieszczeń mieszkalnych położonych wokoło niedużego oczka. Mostki, kamienie, drzewka, rybki – jak to w ogrodzie, ale to po prostu sztuka.
Teraz czas na instytut hafciarstwa. Tym samym jedwabiem co to go widzieliśmy wcześniej można wyszywać – trafiamy do lokalu z cyklu The Best – co prawda sobota, więc pracowników tylko kilku, ale można odrobinę zobaczyć na czym polega ta benedyktyńska praca. Obrazy na płótnie powstają średnio 6-9 miesięcy. Robią je artyści po studiach hafciarstwa (tak!), pracują po 6 dni w tygodniu, po 6 godzin. Ale wychodzą takie cuda, jak ta pantera co nas wzruszyła kilka dni temu. Tu ceny są wstrząsające jeszcze bardziej. Widzieliśmy cudo za ponad milion juanów. Ale tego nie da się opisać. Szczególnie na kotach widać odwzorowanie każdego włosa futra, ale wory i formy są różnorakie – nie stać nas na te cuda, ale popodziwiać warto.
Jedziemy dalej. Kolejny ogród, ale tym razem celem jest Mistrz kaligrafii, czekający na nas gdzieś w tym ogrodzie. Dostajemy kartkę, tusz, pędzel i do dzieła. Chińczycy pękają ze śmiechu z naszych nieudolnych prób, ale wbrew pozorom zabawa jest przednia i to faktycznie może być element odprężający (ja jednak wolę pada od PS3 i kilka potworów do rozwałki 😀 ). Na końcu Mistrzu w promocji zapisuje nam na kartce nasze imiona. Nie chciałem się znęcać i ograniczyłem się do Jaro, no i wymiękł. Imiona pisane są fonetycznie, a właściwe znaki poszukiwane są… IPhonem i jakimś sofcikiem. Ale coś namalował 🙂
Dalej przed nami krótka podróż do Luzhi, gdzie zostały resztki starych kanałów, którymi to podróżujemy niespiesznie gondolami, napędzanymi przez śpiewające gondolierki. Bezradnie stajemy się tłem dla zdjęć chińczyków, ale odwzajemniamy się tym samym. Wkoło jest pełno sklepów bądź wypożyczalni sukien ślubnych, a teren jest ulubionym tłem dla fotografii młodych odpicowanych panienek. Zjadamy jeszcze szura na patyku pieczonego w okolicznych stoiskach i wracamy do Szanghaju.
Ten długi dzień się jeszcze nie kończy. Po kolacji jeszcze czeka nas nocna wycieczka statkiem po rzece Huang Pu skąd w końcu z właściwej perspektywy oglądamy wspaniale oświetlone wieżowce Szanghaju i Bund, na którym byliśmy wczoraj. W Hongkongu mamy zamiar zrobić to ponownie. Na razie czas na sen, bo to już 2 a o 7 trzeba wystawić bagaże. Ruszamy na ostatnie godziny po Chinach. Jutro ostatni dzień w Szanghaju i lot do Zhuhai.