Dolecieliśmy po północy – ze 3 godziny opóźnienia. Dotarliśmy do hotelu – jak zwykle gdy spędzamy w nim pół nocy jest to 5*, więc nie ma kiedy pławić się w luksusach. Ukrop niemiłosierny, a co piętro, winda, autobus to inna temperatura, bo ci idioci nie potrafią ustawić klimy na 21, więc przypominamy wycieczkę sanatorium gruźliczego. Rano szybkie śniadanie i wypad – dojeżdżamy autobusem do granicy, bagaże w łapę i zap… na piechotkę do Maco. Urzędnicy bardzo skrupulatnie sprawdzają czy aby to co wyświetlił komputer jest zgodne z facjatę delikwenta i danymi w paszporcie. Więc, czekamy, czekamy. Potem kolejne bezsensowne kontrole bezpieczeństwa i by, by Chiny.
Jesteśmy w Makao – mieście historycznie portugalskim, administracyjnie chińskim a ekonomicznie – wolnym. Od razu inna architektura, waluta, ruch lewostronny, normalny internet, nawet dostęp do Google żeby adblocka w końcu zainstalować. Ale w hotelu brak suszarki, brak szlafroczków 🙁
Upał daje się we znaki, ale właśnie zaczęło lać, bo lezie tajfun – podobno mały, do 3.
Zwiedziliśmy z grubsza centrum Makao popijając piwko. Godne uwagi na pewno są ruiny katedry św. Pawła z której pozostały schody i front (okraszone młodą parą pozująca do zdjęć).