Świątynia Nieba
Niby nie zaspaliśmy, budzenie o 7 zadziałało, ale na śniadanie poszliśmy ciut za późno. Więc nie było czasu na zabawę pałeczkami tylko typowe europejskie machanie widelcem. Zaczęliśmy akcję od Świątyni Nieba gdzie cesarz wpadał dwa razy w roku w celu złożenia ofiary o dobre plony. Tradycyjne połączenie nieba i ziemi, palenie zwierzaków i takie tam. Na rozpęd ;). Najfajniejsze było w tym parku obserwowanie różnej aktywności seniorów. Tańczą, trenują kaligrafię pisząc wielkimi piórami wodą po asfalcie, grają w karty, madżogna, domino etc, robią na drutach, śpiewają. Tego się nie da opowiedzieć, bo to naprawdę jest masowe. I mamy nadzieję, że ich władza na siłę na pokaz tam nie wygania.
Herbaciarnia
Potem przejazd do herbaciarni gdzie smutna Chinka prezentowała różne rodzaje herbat chińskich. Raczej rodzaje niż sposób parzenia, bo z cyrkiem japońskim odgrywanym wkoło tej czynności nic wspólnego to nie miało. Herbaty zielone z różnych okresów fermentacji i z różnymi dodatkami. Co ciekawe wszystko co parzyła parzyło się właściwie po kilkanaście sekund. No ale jak na końcu prezentowała filiżanki które zmieniają kolor po nalaniu wrzątku (albo wyświetlają obrazek), to wiadomo ile to miało wspólnego z tradycją. No i na końcu oczywiście „możliwość zakupu” wszystkiego :). Z ciekawostek – herbata prasowana w krążkach w cenie około 3000 zł. Fakt krążek był twardy i ważył pewnie trochę ważył, ale cena była imponująca. I druga – (chyba) tą samą techniką wykonany obraz za 13tyś zł. W 3D.
Zakazane miasto
Wkroczyliśmy do Zakazanego Miasta. Co prawda mało po cesarsku bo boczną bramą a nie Thienanmen, ale ten widok zostaje nam na pojutrze. Po chwili zorientowałem się, że mimo że budynki ze złotymi dachami przypominają zen te z Japonii (ale to Japończycy od chińczyków ściągali) to cały kompleks rozmachem i układem przypomina nam meksykańskie świątynie Azteków. Władza wszędzie tak samo się uboskowiała.
Wnętrz praktycznie nie ma, zresztą większość zawartość załatwił jedynie słuszny ustrój. Za to są piękne dachy w złotym kolorze z niebieskimi podbitkami i wspaniałe kadzie – pozostałości straży pożarnej. No i jest się gdzie zmęczyć to jest duże i robi wrażenie nawet teraz a co dopiero kiedyś. „Ostatni Cesarz” obowiązkowo do ponownego obejrzenia.
Hutongi
Potem przejazd rikszami do hutongów. Tradycyjna, z czasów mongolskich niska zabudowa powstawała wkoło wykopanych studni. Bardzo małe domki z dziedzińcami. Zostało ich niewiele, bo większość została zburzona pod nowoczesną zabudowę – zostały niedobitki dla celów turystycznych i mają dziś podobno niezłą wartość. Ale ludzie tam mieszkają i na oko bardziej mieszkają niż na tratwach na jeziorze Titicaca.
Kaczka
W deszczu z autobusu biegliśmy do restauracji. Na początek nakarmili nas martwym czy raczej obrotowym kelnerem, bo na kaczuszkę trzeba było poczekać i byśmy padli (i zjedli za dużo kaczuszki).
Kaczka po pekińsku podawana jest… w plasterkach. Bierze się kilka skrawków pieczonej kaczki, macza w sosie o składzie nieustalonym podobno coś na bazie śliwek i układa na cieniutkim naleśniczku. Dodaje się ogórka i bambusa, zawija i am. I to wszystko pałeczkami. Już na początku musiałem widelcem wyławiać kaczkę z sosu ;). Co ciekawe sama kaczka jest bez smaku, sos też ale w komplecie jest fajne. No ale jak nie ma kawałka mięcha na talerzu to co to za obiad 😉
Opera
Musieliśmy skompresować zabawę z kaczką bo na 19:30 jechaliśmy do opery. To oczywiście wydarzenie nie ma nic wspólnego z europejski znaczeniem tego słowa. Przede wszystkim Chińczycy chodzą tam dla zabawy, normalnie ubrani i głośno przeżywaj pokaz teatralno-operowo-cyrkowo-akrobatyczny. Wszystko to bardzo chińskie, ale zobaczyć trzeba. Było to niestety pokaz turystyczny więc skompresowany do godziny i bez chińczyków na widowni. Za to były napisy po angielsku. No i mieliście kiedyś flaszkę wina i kieliszki w trzecim rzędzie teatru? Myśmy mieli :D. Co ciekawe zakup wina nie upoważniał do zasiadnięcia przy stolikach które były przed nami bo to inne bilety, więc tak sobie polewaliśmy po ciemku jak uczniaki.
Przygodą był też powrót z tej kulturalnej uczty. Ponieważ autobus zjechał już na bazę mieliśmy wracać taksówkami. Nasz pilot już był w hotelu, bo to wydarzenie ekstra i była z nami tylko Li – pilotka tutejsza. No i miała nas w te taksówki wsadzić. Ale zamiast czekających pod teatrem taksówek zastaliśmy biegającą pośrodku skrzyżowania dwóch wielopasmówek Li szukającą wolnej taksówki. Tu nie ma radiotaxi. Tak. Nie ma. Nie do pojęcia. Było nas jeszcze 9 osób (jedną złapała), 21 godzina i nie zanosiło się że coś złapie. W końcu przychyliła się do naszego pomysłu namówienia kierowcy autobusu, który wyjeżdżał pusty z hotelu żeby zrobił lewy kurs. Przekonywała go burzliwie z 10 minut, nie wiem czy postraszyła partią, czy incydentem międzynarodowym ale uległ i praktycznie za grosze w porównaniu z szacowaną taksówką dotarliśmy za 20 minut do hotelu. Bez przygód nie ma wycieczki, nawet zorganizowanej. I fajnie.
Jutro Wielki Mur. Skończyłem 1.09 o 2:11, ale kiedy to wstawię???
Jaro, mogliście kieliszki sobie darować – winiacz w operze ciągnięty z gwinta to jest to 🙂
Teraz to już wiesz co zabrać na następny koncert Garretta 🙂