Dojeżdżamy szczęśliwie i punktualnie. Podróż trwała 12 godzin i bez sypialnego byłaby koszmarem. A tak możemy ruszać do akcji. Lądujemy w hotelu Grand Metro Park. Zaczynamy od śniadania, a ponieważ dostaliśmy od razu pokoje to przerwa do 11:30 na ogarnięcie i sprawdzenie netu – 300ms. Ale już udało się stronę załadować. I złośliwe komentarze czytelników-zazdrośników też 😛
W małym mieście Xian (9 mln mieszkańców) mieszkamy w centrum więc do murów mamy 5 minut. Mur jest szerszy niż Wielki i … płaski. I można po nim jeździć na rowerach. Próbujemy wynająć ale nieuprzejma totalnie dziewczyna wyczarowuje depozyt 600 juanów. Ponieważ w cenniku nic na ten temat nie ma, mówimy jej „spadaj” i nie zaliczmy krótkiej jazdy rowerami. Mogło być fajnie, ale i tak za mało czasu. Rowery wynajmują na 2 godziny, cena 45 juanów sztuka lub 90 podwójny. A myśmy mieli tylko 30 minut. Całe mury mają chyba 16 km w koło starej części miasta.
Jedziemy do Wielkiej Pagody Dzikiej Gęsi. Trochę przekrzywiona buddyjska świątynia z pięknym płaskorzeźbami w nawach – z drewna, z metalu, z kolorowych kamieni i to wszystko w rozmiarach „Bitwy pod Grunwaldem”. A dookoła piękny ogród, w którym odnajdujemy paskudną koniczynę która jest naszą zmorą na naszym ogrodzie – agresor ze wschodu. W świątyni odwiedzamy jeszcze galerię obrazów i poznajemy krótką historię kaligrafii chińskiej, a dokładnie – jak zmieniał się krzaczek opisujący kobietę i mężczyznę. I pamiętajcie że żona jest ostoją bezpieczeństwa i pokoju. Prawie nabywamy kwadraptyk (taki tryptyk tylko czterosztukowy) „Cztery pory roku”, ale mają tu bardzo sztywną pozycję negocjacyjną a jakoś nie potrafimy zapłacić za cztery obrazki ceny czterech obrazków , tylko góra trzech. Nic to – wzbogaceni o 800 yuanów jedziemy do muzeum.
Muzeum prowincji Shaanxi uświadamia nas, że niestety, parę tysięcy lat temu, kiedy Mieszko nie był w najśmielszych planach mamutów biegających wzdłuż Wisły (albo po jej przyszłym korycie) w okolicach Xian już robiono pięknie zdobione naczynia metalowe i budowano osady. Spotykamy też oddział zwiadowczy największej atrakcji naszej wycieczki – Terakotowej Armii.
Nowoczesny przewodnik
Mała dygresja o wynalazkach. W Zakazanym Mieście turyści z całego świata biegają z takimi małymi padami wielkości smartfona. Wyświetla im się mapka, gdzie są a w słuchawkach leci opis obiektu – na oko, nie ma toto GPSa. Był polski!
Tutaj są przewodnicy żywi, ale nawet jak oprowadzają jedną osobę po muzeum to i tak mówią do mikrofonu a klient ma słuchawki – powoduje to, że w muzeum jest cisza – polecałbym to rozwiązanie dyrekcji Wieliczki.
I jeszcze taki bajer. Kartka pocztowa ze zdjęciem powiedzmy garnka. Podstawiasz toto pod kamerę smartfona i nagle z kartki wyłazi trójwymiarowy garnek, który możesz obracać, poczytać o nim i posłuchać opisu, a nawet zabrać kartkę a garnek zostaje. To ostanie potrafił tylko handlujący tymi kartkami (i softem?) tubylec.
Ale w Zakazanym mieście biegali też miłośnicy tradycji, czyli przewodnicy ze szczekaczkami – tych należałoby wymordować.
Na koniec jeszcze wizyta w sklepie z nefrytami. „Specjalnie dla nas” wszystkie ceny przetłumaczone na polski z amerykańskiego, czyli zmniejszone o 50%. No i dzięki temu za pieką rzeźbę nie zapłacisz 5000 tylko 2500. „Obładowani” zakupami jedziemy na kolację. Ale faktycznie były tam piękne rzeczy,
Po kolacji przebiegamy przez skromną wersję pekińskiego targu różnorodności do jedzenia: larwy jedwabników, ostrygi, ślimaki, raki, skorpiony, żaby. Wszystko jeszcze żywe ale do podania na miejscu. W Pekinie były jeszcze żmije, świerszcze, stonogi. Same pyszności. Ale byliśmy po kolacji więc co się będziemy obżerać 😉
Aż mi ślinka cieknie. Ciekawe czy kotom też posmakuje? Pewnie tak – w piątek spróbujemy. Tylko gdzie to kupić we Wrocku?
To teraz o pierożkach i torcie 😛
Dobrze, że i ja jestem po kolacji jak to czytam 🙂