Jeszcze jedna forpoczta armii ukazała się w wytwórni posągów terakotowych. Robią tutaj gliniane figury tak samo jak kiedyś, tylko bardziej powtarzalne. A przy okazji też piękne meble, wyszywane obrazki, metaloplastykę. Można zamówić kopię wielkości naturalnej i DHLem przyjedzie do domu. Były też połówki i ćwiartki, ale nie wzięliśmy. Ale taki fajny smok półtorametrowy za jedyne 78000 yuanów kusił 😛
W końcu dojechaliśmy do Armii. Okazała się jakoś troszkę mniejsza, mniej zagęszczona niż sobie wyobrażaliśmy, ale patrząc na to ile widać a jak duży teren zajmuje cały obiekt (kilka wiosek i fabryk) to robi wrażenie. Figury są trochę większe od teraźniejszych chińczyków ale stoją ich setki i są świetnej jakości. Archeolodzy mają tutaj jeszcze kupę roboty. 2 godziny zwiedzania zniknęły nie wiadomo gdzie. Po spacerze w upale wpadamy na herbatę i w pakiecie dostajemy kolejną prezentacjo-degustację, za to z porządnym wydrukowanym polskim opisem. Ale Chinka od herbaty znowu smutna.
Jedziemy do Wielkiego Meczetu w dzielnicy muzułmańskiej (pisane w autokarze 🙂 ).
Osiedla mieszkalne są wielkie, setki budynków, wszystkie minimum 30 pięter. To są naprawdę wielkie miasta a właściwie jedna wielka budowa. Widzieliśmy całe kwartały czekające na rozbiórkę i dziesiątki dźwigów.
Drogi nowe – bez dziur, wielopasmowe. Samochody nowe – wszystkie marki znane – co ciekawe mają nazwę oryginalną i krzaczkową. Modele raczej z wyższych pólek. Jaguary widziałem już 2. Chińczycy lubią mieć dużego w garażu (przynajmniej tam :P), nawet podobno przedłużali im któregoś volkswagena. Są też ichnie marki jakoś podobne do tych powszechnie znanych. Przepisy są umowne, ale samochody nie są poobijane mimo wciskania się wszystkich na styk. Zawracanie autobusu na lewoskręcie dwupasmówki połączone z cofaniem bo ma za mały promień skrętu to standard.
Meczet bardzo zaniedbany, mocno nasiąknięty chińszczyzną ale odwiedzany nawet przez wycieczki z Malezji. Przelecieliśmy przez okolice Meczetu i mijając lepszą chińską ulicę handlowo-gastronomiczną idziemy obejrzeć dwie wieże – dzwonów i bębnów, które fantastycznie ostały się w wypasione dzielnicy handlowej z wielkimi centrami handlowymi. Po ciężkiej walce z totalnie noenglish sprzedawczynią zdobywamy herbatę.
Jedziemy na ucztę pierożkową. Każdy ma dostać po jednym i pierożku… z 16 gatunków. Robię za odkurzacz i co nie weszło innym to wciągam – są pyszne i świetnie się je je pałeczkami. No może poza tymi ze słodkimi ziemniakami. Ale były kaczka, szynka, świnia (nie wiem jak się ma do szynki), krewetki, ryby i już nie pamiętam co. Jemy w teatrze i czekamy na szoł muzyczny, ale zamiast kociej muzyki idzie happy birtday. Okazuje się, że jeden z naszych ma dziś urodziny i mam do wciągnięcia jeszcze tort. Na szczęście tort jest biszkoptowy ale… z pietruszką i pomidorami. Ale jadalny.
Po świetnym kolorowym występie wracamy do hotelu i okazuje się, że czeka drugi tort. Pierwszego załatwił pilot, a drugiego sam hotel, bo przecież ma dostęp do danych z paszportu. I trzeba szukać jubilata, bo obsługa musi sobie trzasnąć z nim focie 🙂
Dziś pobudka o 4, bo z samego rana wylatujemy do Lhasa w Tybecie.
(Dzień 7) / 2 = wystarczająco dobry wpis
Jakaś trudna ta notacja. Może jak osłodzimy jurorowi życie to podniesie o punkt?
Po hincie bezpośrednim dałem radę. Dzielenie wykonane 😀