Dzień rozpoczynamy od wczorajszego torta i zastanowienia się co zrobić z wodą i colą co to nam ją dali na suchy prowiant a za chwilę odbiorą na kontroli bezpieczeństwa. W końcu zostawiamy kierowcy autobusu – trafią do puli, sprzeda następnej grupie.
Sprawnie przeszliśmy szczegółową kontrolę dla lecących to Lasa (jakoś to „h” w środku tu zniknęło). Jedną palaczkę dopadli na przemycie zapalniczek, reszta spakowała się bez wkurzania bezpieki. Nie czekamy długo na boarding i ruszamy China East w świat. Karmią nas zacierką ryżową i hamburgerem z czymś ostrym. Da się zjeść. Mamy okienko, więc udaje nam się zobaczyć pasmo Himalajów wystające ze śnieżnej kołderki chmur. A przed lądowaniem rozlewisko rzeki Bramaputry. Lot trwał niecałe 3h. Standardowe ciśnienie w samolocie to 800, Lasa na wysokości 3650 jest 655. Niektórzy za kilka godzin będą kitować. Smród lotniska nie zachwyca, ale ponieważ samolot był mały szybko opuszczamy terminal. Wita nas tubylcza przewodniczka zawieszając białe szaliczki. Po drodze do hotelu padamy jak muchy, na szczęście czas wolny do 16. Hotel przeuroczy, kolorowy jak całe Chiny, tyle że tybetański. Oczywiście o luksusach clintonowskiego z Xsiang to nie ma co marzyć.
Ruszamy na zwiedzanie starego miasta, które mamy za rogiem. Zmierzamy do świątyni Jokhang, ale podłodze robimy kółko razem z wszystkimi pielgrzymami, żeby nie iść pod prąd. Szokujący jest pokaz siły Chin. Na wszystkich ulicach starego miasta co 2-3 metry wisi flaga chińska. U nas tak nie było na żadnego pierwszego maja. Wygląda to porażająco. Do tego pełno policji (i tak lepiej, bo wcześniej było wojsko z kałachami). „Na dzielnicę” nie można wejść bez przechodzenia przez posterunki z prześwietlaczami. Ale życie toczy się normalnie. Tłum Tybetańczyków z bardzo oryginalnymi strojami, fryzurami, czapeczkami kroczy wkoło świątyni ulicą Barkhor. Do tego niektórzy na brzuchach z drewniakami na rękach, babcie z laskami, biegające dzieciaki, psy, kotyi turyści. Ale spokój, żadnych natarczywych handlarzy czy żebraków. Docieramy do świątyni zamieszkiwanej obecnie przez 300 mnichów (kiedyś 1000). Niestety jest mocno przekopcona, trwa remont, śmierdzi nitro i kadzidłami więc kilka osób wymiękło. W środku posągi Buddy, Dalajlamy, Lamów…, mnisi, kot, świeczniki z masła, pieniądze od pielgrzymów poutykane wszędzie nawet w wielkiej kadzi z wodą, a że tu monet nie ma to pływają 🙂
Z góry świetny widok na okolicę i pałac Potala. Po kolacji w hotelu ruszamy z mała bandą na samodzielną wyprawę pod Pałac Potala, żeby zobaczyć taniec fontann i oświetlony pałac. Reszta ćpa się lekami na chorobę wysokościową i walczy z osłabieniem. Fontann nie ma ale plac przed pałacem mimo że okraszony jakimś pomnikiem wdzięczności armii radzieckiej, tfu chińskiej daje wspaniały widok Pomnik tak dla równowagi plus oczywiści maszt z flagą chińską i flaga na szczycie pałacu. Się ściemnia, jakiś gong, zaczyna się ruch, coś gadają po chińsku z głośników i zaczynam rozumieć czemu zawodowcy ze statywami ustawili się tak daleko. Ćwierć placu to fontanna, tyle że bez stojącej wody. Zaczyna chlupać ze wszystkich stron – na szczęście jesteśmy już daleko. Leci jakaś piosenka, chińczycy podśpiewują pod nosem między jedną fotką a drugą, woda fruwa na wszystkie strony, pałac oświetlony, wszystko pięknie. Pokaz trwa z pół godziny, nawet nie doczekaliśmy do końca bo zmęczenie daje znać o sobie. Ale takiego widoku jutro nie będzie , bo jutro spróbujemy zdobyć pałac od środka – piechotką po schodach na 13 piętro.