Miał być wieczór wspomnień i zaskoczeń, bo takiego zestawu muzycznego jeszcze nie słyszeliśmy a pojedynczo to się zdarzało :). Niestety, grypa wygrała ze Stingiem i została pustka.
Ale hotel już był, rezerwacje w Sukiennicach zrobione, Wieliczka kupiona, urlop wzięty – to pojechaliśmy. To były dwa najzimniejsze dni tej wiosny, której zresztą jeszcze nie ma. Siąpiło non stop, nawet śnieg miał padać, ale się powstrzymał. Pierwszego dnia raz wyciągnąłem aparat – żeby zrobić smutne zdjęcie pustej Areny z „uroczym” komunikatem. Właściwie to poza Sukiennice nie wyszliśmy – bo i po co. Zjeść można, kawę wypić można, pogrzebać po stoiskach można, a przynajmniej na łeb nie pada. Czuliśmy się jak na zagranicznych wycieczkach i broniliśmy się przed odzywaniem do kelnerów po angielsku – tu na prawdę jest mnóstwo turystów ze świata – marketing Krakowa działa świetnie. W Wieliczce to samo. Niestety fabryka kopalniana jaką pamiętamy z czasów aparatów analogowych wciąż działa. Jedyna różnica że teraz dają nagłośnienie do ucha, więc przewodnicy się nie przekrzykują. Trasa turystyczna już troszkę przynudzona (szczególnie w porównaniu z nowoczesnym muzeum w sukiennicach), a afekty multimedialne lepiej byłoby zlikwidować bo to ewidentnie z praczasów. Dobra, już nie marudzę.
No a na koniec nasze milusińskie.
Ostatnio Kraków zawsze wita nas w deszczu. Świetne zdjęcia pozdrawiamy 🙂