Dziś chyba pierwsze zwiedzanie miasta na tej trasie. Zmieniamy stroje na pancerne i ruszamy na rajd po San Francisco. Zaczynamy od Golden Gate. I kicha od razu. Nie ma go. To znaczy jest go mniej więcej tyle co Wielkiego Muru – coś tam z mgły wyłazi , ale do pocztówkowego widoku czerwonego giganta ma się ni jak. No cóż, podobno tak jest zawsze. Cykamy co można i wędrujemy kawałek mostem. Hałas jak diabli, 6 pasów (dynamicznie zmieniane ile w którą stronę) pędzących 45 mph robi swoje. Rowerzyści na chodniku też nieźle pędzą. Niby pas wspólny, ale kto z turystów gapiących się na most widzi, że to też ścieżka rowerowa. Dla rowerzystów to nawet pomiar prędkości jest ustawiony. Do tego biegacze. Taka mała zadymka. Most pracuje. To oczywiste. Ale to czuć. Stoi się na moście i czuje się drgania. Widać drgania niektórych lin, a to już robi wrażenie. Przejeżdżamy na drugą stronę a tam słońce. Tak to już tutaj jest, kilka kilometrów i diametralna zmiana pogody. Na kontynencie słonecznie a nad półwyspem chmury.
Jedziemy do centrum, „w rynku” oglądamy piękny ratusz, mniej piękny sąd i parę innych wielkich budynków centrum administracyjno-kulturalnego. Była tu ulica Wałęsy ale jak rzucił parę politycznie niepoprawnych tekstów o gejach to go wywalili. Jedziemy dalej wspinając się na wzgórza Twin Peaks, po drodze przejeżdżamy przez tęczową dzielnicę – to mocny punkt SF i jakoś nikomu nie wadzi. Z góry widok standardowo zerowy, no ale jak się wjeżdża w chmury to co się dziwisz?
Wracamy na dół, idziemy kawałek spacerkiem przez chińską dzielnicę i stajemy w ogonku do tramwaju. Komunikacja tu w ogóle jest dziwna, Jest metro (jedna linia), tramwaje, trolejbusy, autobusy no i słynny zabytkowy tramwaj linowy, który wspina się po falujących uliczkach. Już po godzinie stania w kolejce wsiadamy do swojego i mkniemy po górkach. M siedzi w środku ja wybrałem miejsce wiszące – na schodach, ale frajda! Trzeba tylko uważać na mijankach i na stojące za blisko szyn samochody bo można dostać lusterkiem pod żebro, albo bardziej w d… . Wysiadamy na Rosyjskim Wzgórzu z którego prowadzi stroma jak diabli i do tego pokręcona najbardziej stroma ulica. Nieźle to wygląda, szczególnie że tłumy turystów fotografujących to dziwo paraliżuje ruch i jest specjalny gość do udrażniania ruchu.
W końcu docieramy do portu skąd płyniemy do Golden Gate (wciąż w chmurach) i opływamy Alcatraz. Po drodze obserwujemy popisy kajtowców, bo co jak co, ale wiatr to oni tu mają porządny. Wracając jeszcze kolejny raz podziwiamy lwy morskie wygrzewające się przed nosem turystów w porcie i koniec SF. Szkoda bo to piękne miasto, fantastycznie położone, z pięknymi klasycznymi budynkami z obowiązkowymi pepożowymi drabinkami, ze stadem tramwajów (każdy inny, bo to dary z różnych miast) i regularną od linijki zabudową. Tak, tu warto było przyjechać.