Brniemy na południe. Opuszczamy SF i wjeżdżamy na kontynent omijając wszystkie trzy mosty przez „rondo w Redzie” czyli podstawę półwyspu. Przejeżdżamy przez dolinę krzemową mijając kilka znanych napisów z których chyba najciekawszy to NASA i 2 wielkie hangary. I tyle było widać. Nie wysiedliśmy, choć kusiło…
Dojeżdżamy do Monterey. Urodziwe miasto ongiś portowe, teraz już tylko turystyczne. Port zaadoptowany na centrum turystyczne i muzea. Pełno śpiących już jachtów – jesteśmy po sezonie. Znowu słychać pokrzykiwania lwów morskich. Zwiedzamy trochę starych budynków porozrzucanych po porcie i po mieście zagłębiając się w historię Kalifornii i jej drogę od jarzma hiszpańskiego a właściwie meksykańskiego po niepodległość czyli jarzmo amerykańskie. Fajnie poprowadzone szlaki zwiedzania, piękna pacyficzna roślinność i coraz cieplej.
Jedziemy dalej wybrzeżem. Zatrzymujemy się w Pebble Beach. Bogackie miasto na wybrzeżu przy prywatnej, płatnej drodze. Clint Eastwood, Condolisa Rise i takie tam postaci Se tu rezydencje kupili żeby przed nami szpanować. No dobra, niektóre są ładne. Na polu golfowym, akurat turniej co znacząco utrudnia komunikację, dzięki czemu kolacje jemy po 19.
A po drodze jeszcze była misja San Carlos Boromeo w Carmel-by-the-Sea. Nie wiem czy czegoś nie pokręciłem – skoryguję później. Przypomina nam się Zorro – to takie klimaty właśnie.
Śpimy w San Luis Obispo. Co to w ogóle za nazwa???