To było w czasach kiedy bilet lotniczy kupowało się w siedzibie LOTu na Piłsudskiego. Chcieliśmy coś egzotycznego, ale w granicach możliwości :-).
Wykupiliśmy wycieczkę tygodniową, bo na dłużej się baliśmy – nigdy nie byliśmy na takim wyjeździe, a z wczasów nad Bałtykiem uciekliśmy po kilku dniach.
Więc padło na Egipt, bo egzotycznie i nie drogo. Ponieważ był to charter LOTu to za całe 50 zł można było dokupić dolot z WRO do WAW, no i wtedy właśnie odwiedziliśmy siedzibę naszego narodowego latacza.
W ramach przygotowań nabyliśmy chyba nawet specjalnie na tę okazję walizkę i pewnie kupę innych rzeczy.
Dzień 1 (30-05-2001)
Z lotu do Hurghady chyba nie pamiętam nic. Jedyne co, to to że na miejscu byliśmy wieczorem a podmuch gorąca po wyjściu z samolotu odbierał dech. Drugi raz przeżyliśmy to dopiero w Dubaju.
Aaaa, przed lądowaniem piękny widok na rezerwaty dla białasów wybudowane na wybrzeżu
Dostaliśmy domek gdzieś w ośrodku. Wyła klima, biegały różne owady, chyba nawet karaluszki, ale to w końcu pustynia. Na pierwszym nocnym spacerze spotkaliśmy małego kraba – ale frajda :). Pierwszy posiłek w naszym all inclusive to była porażka – nie było co jeść, a kelnerzy czekali chyba tylko na napiwki. Pamiętam pierwszy rachunek „na pokój” – nie wiedziałem, że sam numer nie wystarczy tylko trzeba się podpisać 🙂
Dzień 2 (31-05-2001)
Pierwszy dzień to spacer po ośrodku i zapisy na wycieczki. No i się zapisaliśmy. Oczywiście Kair, bo jak nie zobaczyć piramid i rejs po Nilu z Luxoru w dół i w górę. A to wszystko w ciągu naszych siedmiodniowych wczasów.
W końcu wyszło, że spaliśmy w hotelu chyba tylko 2 noce.
Dzień 3 (01-06-2001)
Jedziemy w konwoju autobusów do Kairu. Facet z kałachem w każdym autobusie, terenowa toyota z przodu i z tyłu. Po drodze sikanie na pustyni i zjadanie torcika z suchym prowiantem. I opuszczone albo nie dokończone ośrodki wzdłuż Morza Czerwonego.
Kair. Wielkie miasto oglądamy z wysokiej perspektywy meczetu. M. dostaje gustowną zieloną szmatkę na swoje i tak przydługie rękawki. Meczet jest dla nas pierwszym spotkaniem z Islamem, trochę tubylec opowiada o podstawach i różnicach z innymi religiami – standard. Po chwili uduchowienia ruszamy na handele czyli do „instytutów” papirusu, perfum, alabastru, herbaty…. Cel jeden – namówić nas na zakupy. Wtedy jeszcze byliśmy nieodporni i faktycznie trochę nakupiliśmy. A potem już piramidy. I ten szok – one są prawie w mieście! Przyzwyczajeni do standardowych fotek nie wyobrażamy sobie że nie są na środku pustyni. Fajnie jest się tu pokręcić i popodziwiać. Na wizytę w środku wtedy nie było nas stać – może pojedziemy jeszcze raz?
Zjeżdżamy na jakiś hotel i śpimy. Z tego dnia do końca życia pozostaje też wspomnienie herbaty z hibiskusa – karkade – podawanej w każdym odwiedzanym sklepie.
Aaa i jeszcze kasa się skończyła. Jedyny bankomat w okolicy był w Hotelu Hilton. Jakie to było przeżycie wejść do tak legendarnego i luksusowego przybytku, przez bramki i stado ochroniarzy 🙂
Dzień 4 (2-06-2001)
Gdzie myśmy spali? Na pewno nie w tym Hiltonie. Rozpoczęliśmy od Muzeum Egipskiego, gdzie oczywiście najważniejszy był Tutenhamon (a był tam w ogóle?) i multum posągów. Potem powłóczyli nas po Kairze i…chyba wysłali z powrotem do Hurghady.
Dzień 5 (3-06-2001)
Chyba w Hurghadzie za długo nie pospaliśmy, bo wczesnym rankiem wyruszyliśmy do Luxoru, aby zaokrętować się na „luskusowym cruseiderze” i chwilę potem zaliczyliśmy zwiedzanie Karnaku w 40 stopniach. Ten upał był niepowtarzalny. A Karnak naprawdę robi wrażenie mimo upływu lat i zrujnowania świątyni. Jak robiłem zdjęcie z dźwigiem jakiś arab zaczął coś tam machać – szybko wmieszałem się w tłum. Może nie wolno robić zdjęć z serii „tak buduje się zabytki”?
Dzień 6 (4-06-2001)
W końcu chwila wolnego. Płyniemy gdzieś i czas wykorzystujemy na pławienie się w baseniku i podziwnianiu zieleni okołonilowej. To duża odmiana po kilku dni z widokiem na pustynie wszelakiej maści.
Dopływamy do portu. Posągi Memnona. Przy nich próbuję kupić film z lodówki, ale zawodowy handlarz wyciąga go spod abai i udaje że z lodówki – nie zarobił. Potem zwiedzamy Dolinę Królów. W jednym z grobowców gaśnie śwatło, nie wiemy czy to stały numer ale blady strach na chwilę pada.
Przejeżdżamy na drugą stronę doliny do świątyni Hatshepsut znaną z tego że rekonstrouwali ja polscy archeolodzy. Nam niestety mrozi krew w żyłach zdarzenie sprzed 4 lat. Terroryści wymordowali tu kilkudziesięciu turystów – dziś stoi tu dużo mocniejsze uzbrojenie niż w innych miejscach – jakiś CKM na samochodzie i zapora betonowa aby nie dało się drogą podjechać do świątyni.
Jedziemy dalej i podpływamy kawałek do Esna. Oryginalnie wygląda świątynia Horusa, bo znajduje się poniżej lini gruntu.
Płyniemy dalej, kolejna noc na statku
Dzień 7 (5-06-2001)
Jedziemy dalej – Dendera. Dopiero dziś dowiedziałem się, że to co widzieliśmy to świątynia Hathor. Pamiętacie Rademeneza? Hathor-Hathor-Hathor 🙂
I to już koniec. Jeszcze pożegnalna kolacja z tortem od załogi i wieczorem wypływamy do Luxoru. Ale to nie koniec przygody. Największy cyrk za chwilę.
Pojechaliśmy samodzielnie do centrum handlowego. Z portu jedzie się dorożką za umówioną kwotę chyba 20 funtów. Dla bezpieczeństwa przygotowuję wcześniej w portfelu odpowiedni banknot, żeby nie szukać kasy przy arabach, którzy tylko czekają na to żeby nas okraść i oszukać. Jedziemy z druga parą a naszą dorożką powozi Ibrahim. Pod targowiskiem do którego jechaliśmy za cholerę nie chce nas opuścić. Uparł się że będzie na nas czekać – nie ważne ile – i zawiezie nas do portu z powrotem. No trudno. Szalejemy po targowisku gdzie przeżywamy kolejny strach jak w przy kupowaniu figurki kota. Sprzedawca zamyka nas w swoim sklepie.Jak się okazało tylko po to aby… włączyć klimatyzację. Zakupiliśmy figurkę i przy okazji cukiernicę połowę taniej niż wcześniej w „instytucie” – pierwsza lekcja zakupów pamiątek.
Ibrahim czekał, zawiózł nas na miejsce, zapłaciłem mu przygotowanym banknotem. A ten się awanturuje i pokazuje że dostał 10. No przecież wiem co dałem, awantura się rozkręciła. M. ściągnęła turystyczną policję w celu utemperowania oszusta. No i go spacyfikowali, żeby turystów nie straszył. Trochę zepsuł nam humor, no ale trudno. Wracamy do kajuty. Po drodze jeszcze raz zaglądam do portfela i w drugiej przegródce znajduję 20 funtów, które wcześniej przygotowałem i których nie powinno tam być. Pomyliłem przegródki i jednak dałem mu dychę. Masakra. Wstyd i hańba. To ja jestem oszustem 🙁 Wracam na ląd, szukam w kolejce dorożek, zaczepiamy tę samą policję, wyjaśniamy sytuację, pytamy o Ibrahima. Koledzy dorożkarze twierdzą że wkurzony zjechał już na bazę. No ale jeden z gliniarzy to jakiś kuzyn czy inny pociotek. Wsadzają mnie do radiowozu (z facetem od drugiej pary) i jedziemy szukać go w domu. Lądujemy w jakichś zakamarkach w biednym domu. Przepraszam go za całą sytuację, on nawet nie chce już tej kasy, tylko zaprasza na herbatę. Nie starczyło mi odwagi – do dzisiaj żałuję. Dałem mu jakiś długopis i skruszony wróciłem radiowozem do portu, gdzie zostały nasze martwiące się kobiety. Wstyd pozostał do dziś i upadła wiara we własną nieomylność. Jednego nie wiem do dziś. Jak myśmy tę całą przygodę przegadali po angielsku???
Dzień 8 (6-06-2001)
Po nocy na statku i podwózce autobusem dojeżdżamy do naszego ośrodka. Musimy się wynieść z naszego pokoju (wnikliwa analiza wskazuje że spędziliśmy w nim JEDNĄ noc) bo doba hotelowa się kończy a pod wieczór wylatujemy do domu. Ale zanim to nastąpi przypadkowo spotkani na plaży rodacy dowiadują się że nie widzieliśmy rafy, a to przecież skandal.Dają nam maski i dzielnie wpierają nas przy nurkowaniu na głębokości metra. Ale rybki widzieliśmy 🙂
Wieczorem samolot i rano jesteśmy w Wawie. A może w nocy i śpimy w hotelu? Kto to wie.
Dzień 9 (7-06-2001)
Jedno jest pewne. Rano zwiedzamy Łazienki i pozdrawiamy Chopina.
Taka to była pierwsza Egzotyczna Wyprawa Sieńków 🙂
I wtedy właśnie upewniliśmy się co do tego, że hotele to nie dla nas – my kochamy urlopy w drodze.
To jakieś wykopaliska są. WIDAĆ, że lat minęło kilka 😛